Przejdź do treści
Strona główna » BLOG » [PODCAST] 4. Dlaczego branża wydawnicza to Dziki Zachód

[PODCAST] 4. Dlaczego branża wydawnicza to Dziki Zachód

Dlaczego branża wydawnicza to Dziki Zachód?

Rozmowa z Adamem Kopackim, autorem kryminałów i thrillerów. Rozmawiamy o tym, z jakimi wyzwaniami mierzą się autorzy, gdy chcą wydać książkę, na co uważać, czytając umowę wydawniczą, i jak dziwne rzeczy zdarzają się w branży.

Adam Kopacki

Autor kryminałów i thrillerów Życie za bestseller, Liturgia krwiWitamy w piekle, laureat konkursu literackiego Wyborczej oraz Netflixa, a także twórca instagramowej serii „opowiADAM”, czyli krótkich, trzymających w napięciu opowiadań. Akcja jego dotychczasowych powieści dzieje się we Wrocławiu. Etnolingwista, pasjonat języków obcych i fan planszówek.

Dlaczego branża wydawnicza to Dziki Zachód – transkrypcja odcinka podcastu

Za redakcję i korektę transkrypcji serdecznie dziękuję Ani Fathi 🙂

Kornelia: W dzisiejszym odcinku porozmawiamy sobie o tym, co zawsze najbardziej ludzi emocjonuje, czyli o tej ciemnej stronie wydawania książek. O swoich najróżniejszych przejściach z wydawnictwami opowie nam mój dzisiejszy gość. To jest autor, którego książki są mocno związane z Wrocławiem. Jako wrocławianka zupełnie nie jestem tutaj stronnicza. W ogóle. Ani trochę. Moim gościem dzisiaj jest Adam Kopacki. Cześć!

Adam: Cześć, Kornelia, cześć wszystkim. Tak jak Kornelia wspomniała, moje książki są mocno związane z Wrocławiem. Piszę kryminały i thrillery. Z tego, co czytelnicy potwierdzają, są to książki o zaskakujących zakończeniach i niespodziewanych zwrotach akcji. Czyta się je wręcz nałogowo. Na dowód tego mogę podać dwie sytuacje z targów książki w Białymstoku i w Opolu z tego roku, kiedy to najpierw czytelnik, a później czytelniczka kupili jedną z moich książek w piątek, a już w sobotę rano wrócili po drugą, bo ta pierwsza tak im się spodobała, że zarwali nockę. Więc jeśli ktoś ma ochotę poczytać coś z tego gatunku, to zapraszam. Można mnie znaleźć w mediach społecznościowych albo po prostu wpisując w Google „Adam Kopacki” i na pewno wyskoczę.

Kornelia: Potwierdzam, bo to wszystko sprawdzałam.

Adam: Dobry research.

Kornelia: Obowiązkowo. Okej, umówiliśmy się na rozmowę o tym, co się niefajnego dzieje, kiedy chcesz wydać swoją książkę. Może zacznijmy od samego procesu, skoro nie skupiamy się na pisaniu książek jako takim. Co się dzieje, kiedy wysyłasz propozycję wydawniczą?

Adam: Wtedy zaczyna się tak zwane czekanie. I bardzo długo trzeba czekać. Wydaje nam się, że każdy dzień trwa miesiąc, jak nie dłużej. Wydawnictwa na swoich stronach zazwyczaj mają wytyczne bądź instrukcje na temat tego, jak propozycja wydawnicza powinna wyglądać. Podają, ile czasu potrzebują na odpowiedź. Mogą to być dwa miesiące, najczęściej są trzy, czasami zdarza się nawet od sześciu do dziewięciu miesięcy, a jedno wydawnictwo pisze, że nawet potrzebuje dwunastu miesięcy.

Tutaj trzeba uzbroić się w cierpliwość i to czekanie nam się naprawdę dłuży. To jest niefajna sprawa, bo wysyłamy książkę, utwór, nad którym pracowaliśmy dosyć długo, włożyliśmy w to dużo ciężkiej pracy i kawał swojego serca i nie mamy od razu tej odpowiedzi. Nie chodzi o to, że ktoś chciałby usłyszeć: tak, bierzemy Pana książkę, bo nikt inny nie napisał tak wspaniałej książki, na pewno będzie bestsellerem, od razu podpisujemy umowę. Chodzi o jakikolwiek feedback, że chociażby: tak, przyjęliśmy książkę, plik się otwiera, wszystko działa, teraz proszę nam pozwolić zapoznać się z tekstem i wrócimy do Pana w odpowiednim czasie.

Tutaj muszę pochwalić niektóre wydawnictwa, od których otrzymujemy, jako autorzy i autorki, spersonalizowane wiadomości. Jedno wydawnictwo potrafi wspomnieć, które miejsce w kolejce książka zajmuje i ile mniej więcej czasu powinno zająć zapoznanie się z treścią i udzielenie odpowiedzi. Mnie osobiście coś takiego uspokaja, bo wtedy myślę sobie – dobrze, moja książka jest dwudziesta trzecia w kolejce i potrzebują około czterech miesięcy na wysłanie odpowiedzi, nie ma najmniejszego problemu. Żyję wtedy ze spokojną głową. Ale kiedy nie ma tej odpowiedzi, a, powiedzmy, jest informacja na stronie, że potrzebują około trzech miesięcy, żeby się do nas odezwać, to ja nawet nie wiem, czy mój mail dotarł, a jeśli dotarł, to czy plik się otwiera i tak dalej. Przeszedłem to już nieraz. Za każdym razem wydawało mi się, że będzie lepiej, ale nie było.

Dosyć często pytają mnie o to osoby, które właśnie piszą książkę bądź już napisały i chcą ją gdzieś wysłać. I co ja im radzę? Mówię, że muszą uzbroić się w cierpliwość. Łatwo to powiedzieć, dużo trudniej zrobić.

Kornelia: To ja pobawię się w adwokata diabła. Z jednej strony nie ma reguły, ale z drugiej strony bardzo często jest tak, że im mniejsze wydawnictwo, tym dłużej musisz czekać na odpowiedź, dlatego że jedna osoba jest od wszystkiego. W większych wydawnictwach często jest osoba, która zajmuje się tylko tym i ona przekopuje się przez wszystkie kolejne maile. Tylko problem jest taki, że tych maili codziennie przychodzi mnóstwo. I to jest troszeczkę tak jak z szukaniem pracy, kiedy się pracuje na etacie. Trzeba tych CV wysłać sto i tylko z jednej czy z dwóch firm ktoś się odezwie.

I tak samo jest w wydawnictwach. Ci ludzie po tej drugiej stronie dostają dziennie sto takich propozycji i muszą się przez to wszystko przekopać. Trudno się dziwić, że nie są w stanie odpisać każdemu na bieżąco, a te propozycje wydawnicze potrafią różnie wyglądać i nie zawsze wyglądają wzorcowo.

Adam: Tak, tu zgadzam się w stu procentach. Wiem, jak to jest, pracować na tak zwanym mailu, czyli odpisywać na dziesiątki, jak nie setki, wiadomości. Nikt nie wymaga od wydawnictwa, żeby przygotowało jakąś formalną odpowiedź i wytłumaczyło się z tego, dlaczego ktoś nie ma czasu, żeby teraz pochylić się na tą konkretną propozycją wydawniczą. Niemniej, kiedy rozmawiam z innymi autorami czy autorkami, to właśnie przez to, że nad tą książką, tym dziełem pracuje się rok, czasami dwa, czasami dłużej – zależy, jakie kto ma tempo pracy, ile poświęcił czasu na research – ten brak odpowiedzi jest taką karą. Nie musi też od razu oznaczać, że książka jest zła, że nie podpisze się umowy, ale my jako ludzie tak to możemy podświadomie rozumieć. Stąd maluteńka prośba do wydawnictw, żeby jednak starały się odpisywać na maile.

Rozumiem też, że wydawnictwa mają problem, kiedy autorzy dopytują: co było w mojej książce źle, co poprawić. Od tego niekoniecznie są wydawnictwa. Od tego są redaktorzy, betaczytelnicy, jest cała masa osób, które mogą pomóc. Ale jakąś wiadomość do autora można byłoby wysłać. Są wydawnictwa, które odpisują, mają templatki, przyszykowane wzorcowe odpowiedzi na zasadzie: dziękujemy, już nie przyjmujemy propozycji wydawniczych, nasz plan jest zamknięty na najbliższe pięć lat. Czy to jest w ogóle prawda, czy nie, już nikt w to nie wnika, ale jest raźniej. Nawet jeśli to jest odpowiedź negatywna, to jest raźniej, bo zamykamy pewien proces w głowie i już nie czekamy na tę odpowiedź.

Wydaje mi się, że czekanie ma więcej tych mroczniejszych stron, ale to nie jest z winy wydawnictw. Jak startujemy do jakiejś pracy na etacie i załóżmy, że pójdziemy na rozmowę kwalifikacyjną, ta rozmowa kwalifikacyjna będzie trwała pięć godzin, bo będziemy mieć dużo zadań do zrobienia i tak dalej, i później nikt się do nas nie odezwie, to też zacznie się myślenie: co się stało, co nie zadziałało, o co chodzi. A po drugiej stronie może się okazać, że osoba odpowiedzialna za kontakt z kandydatem czy kandydatką jest chora i nie ma komu się odezwać. My jako autorzy, autorki prowadzimy swoją narrację w głowie, niekoniecznie słuszną. Stąd prośba do wydawnictw o jakąkolwiek odpowiedź. Nawet jeśli miałaby być negatywna, bo wydawnictwo nie ma żadnego obowiązku przyjmować wszystkich propozycji wydawniczych, których jest bardzo, bardzo dużo.

Kornelia: Okej, to mam tendencyjne pytanie. Wiadomo, że maile, w których dostajesz informację, że Twoja książka będzie wydana, to są te miłe maile. A jakie było Twoje najgorsze doświadczenie i najmilsze, ale spośród tych maili, które nie skończyły się wydaniem książki?

Adam: Najmilsze było to, że faktycznie ktoś odpowiedział mi, że nie zdecydujemy się wydać mojej książki z tego i tego powodu. Zazwyczaj to był zamknięty plan wydawniczy. Najmilsze było też to, kiedy odpowiedź była na tyle spersonalizowana, że ja wiedziałem, że osoba odpisująca przynajmniej zapoznała się ze streszczeniem albo z moim biogramem. Ta osoba na przykład napisała: „Nie zdecydujemy się na wydanie Pana książki, niemniej ten wątek wydaje nam się bardzo ciekawy”. To pokazało, że faktycznie ta druga strona poświęciła mi swój czas. Nie mówię, że przeczytali całą książkę, ale chociaż otworzyli te wszystkie załączniki.

Najmilsza była odpowiedź, że: tak, plik się otwiera, jest Pan w kolejce na tym i tym miejscu, potrzebujemy tyle i tyle czasu, żeby się do Pana odezwać. Koniec końców odpowiedź była negatywna, ale do tej pory wspominam to jako wręcz bardzo pozytywne przeżycie. Mam porównanie do innych momentów, kiedy odpowiedzi nie ma.

Miałem raz dosyć pokręconą historię. Jak już wspomniałem, wydawnictwa zabezpieczają się, pisząc na swoich stronach, że jeśli nie uzyskasz od nas odpowiedzi w przeciągu, załóżmy, trzech miesięcy, to oznacza, że nie jesteśmy zainteresowani tą propozycją wydawniczą. Ale wiadomo, myślimy sobie: dobrze, trzy miesiące, może jednak cztery są potrzebne, może pięć, bo ktoś był na urlopie i tak dalej. Po sześciu miesiącach już zakładamy, że faktycznie jak nie ma tej odpowiedzi, to jej nie ma.

Spotkała mnie kiedyś taka sytuacja, że wieczorem, już była godzina prawie dwudziesta trzecia, dostałem na moim fanpage’u na Facebooku – z którego nie korzystam tak często do komunikacji z czytelnikami, jednak Instagram jest tym narzędziem, z którego korzystam częściej – wiadomość od osoby najwyżej postawionej w redakcji pewnego bardzo topowego wydawnictwa, że „Panie Adamie, jestem właśnie po lekturze jednej z Pańskich książek, czy możemy umówić się na spotkanie” i tak dalej. Po pierwsze pomyślałem, że to jest jakiś scam, bo kto by do mnie na tym Facebooku wysyłał takie wiadomości? Ta osoba miała swój prywatny profil i była podpisana imieniem i nazwiskiem. No to ja wtedy przeprowadziłem swój research i faktycznie znalazłem tę osobę, wszystko się potwierdziło, topowe wydawnictwo, osoba najwyżej postawiona w redakcji, więc wyglądało to legitnie. Nadal trochę nie dowierzałem, bo to był ten Facebook Messenger, a nie e-mail.

Wyszukałem sobie, kiedy ja do tego wydawnictwa wysłałem propozycję wydawniczą. Ja ją wysłałem czternaście miesięcy wcześniej. Sprawdziłem jeszcze raz, jakie wytyczne podawało wydawnictwo, i to były te słynne trzy miesiące. Pomyślałem sobie: dobra, trzy miesiące, założyłem, że po sześciu, jeśli się nie odezwą, to jest raczej odpowiedź negatywna. Tutaj mamy czternaście miesięcy, to naprawdę bardzo dużo. W mojej głowie bardzo dużo czasu minęło, bo, uwaga, ta książka nawet zdążyła zostać wydana przez inne wydawnictwo. To była jednak nieprzyjemna przygoda, a można byłoby pomyśleć: wow, ktoś się zainteresował, topowe wydawnictwo, osoba z redakcji na tyle zainteresowała się tą książką, że wysłała mi spersonalizowaną, prywatną wiadomość na Messengerze.

Skończyło się na tym, że zostałem zaproszony do wydawnictwa, pojechałem do wielkiego świata, do wielkiej Warszawy, ja z tego mniejszego Wrocławia, jak mi to zostało wypomniane na spotkaniu – tutaj trochę ironizuję, ale to nie były moje słowa – w dużym skrócie góry złota zostały mi obiecane. Podczas godzinnego spotkania trzy razy usłyszałem, że świetnie piszę, że na pewno nawiążemy współpracę, że dobrze, że idę w kierunku thrillerów, bo w Polsce mało jest dobrych pozycji w tym gatunku, za chwilę będzie spotkanie z producentami filmowymi. Ogólnie miałem wizję, że zaraz będę buty wybierał, żeby do Cannes pojechać na festiwal.

Skończyło się ciszą zamiast jakąkolwiek informacją, czy na tym nieszczęsnym Messengerze, czy mailową. Skończyło się po prostu jedną wielką ciszą. To była dla mnie najbardziej przykra sytuacja, dlatego że ja w to zainwestowałem i mój czas, bo musiałem wziąć urlop, żeby do tej wielkiej Warszawy pojechać, i moje pieniądze, i tak dalej. Zaangażowałem się już w to. Miałem już jakieś oczekiwania, bo jeżeli ktoś mi trzy razy powiedział, że dobrze piszę i na pewno podejmiemy współpracę, to w mojej głowie to oznaczało: na pewno podejmiemy współpracę. Ta współpraca nigdy nie została podjęta.

Śledzę sobie rynek wydawniczy, nawet jeśli czasami nie chcę tego śledzić, i wyskakują mi różne posty. I widzę, że dwa lata zajęło, żeby znaleźć osobę na moje miejsce. To jest osoba, która zdobyła tytuł Mistera Polski, więc po prostu troszeczkę mi zabrakło, jeśli chodzi o urodę. Kiedy to zobaczyłem, to stwierdziłem: okej, dobra, czyli po prostu chodzi o to, że kiedyś złamano mi nos, ten nos do tej pory jest krzywy, a nie, że mój tekst się na przykład nie podoba.

Kornelia: Mam jeszcze jedno pytanie dotyczące tej historii. Czyli Ty pojechałeś do Warszawy, żeby rozmawiać o wydaniu książki, która już się ukazała. I nikt tam tego nie załapał?

Adam: Może nie doprecyzowałem. Ta osoba – bo nie chcę tutaj zdradzać personaliów – przeprowadziła też swój research, bo nawet przeprowadziła audyt mojego Instagrama i wiedziała, że tu mam jakąś umowę, tu już książkę wydałem, tutaj mam umowę na jakąś kolejną książkę. Więc my raczej rozmawialiśmy o nowej współpracy, takiej długofalowej, wieloletniej, dotyczącej serii książek. Nie, że jedna książka i na tym kończymy, tylko to miał być taki konkret, że tak powiem. Dlatego też to tak przeżyłem, bo spodziewałem się, że moje życie na rynku, w tej branży wydawniczo-literackiej troszeczkę się zmieni. I zmieniło się, ale na gorsze. Do momentu, aż odnalazłem odpowiednich ludzi. Dowiedziałem się, że tutaj potrzebna była inna osoba, taka, która swoją twarzą, nomen omen, dobrze sprzedałaby książkę. A moją twarzą najwidoczniej dobrze by się książki nie sprzedało…

Kornelia: W takim razie, co może pójść nie tak na etapie podpisywania umowy? Nie chodzi mi o samą komunikację z wydawnictwem, tylko na przykład podejrzane zapisy. Byłam kiedyś na szkoleniu, na którym dowiedziałam się, jakie zapisy mogą się pojawić i… tak tylko zapowiem, że to jest temat na zupełnie osobny odcinek, który planuję kiedyś zrobić. Jestem ciekawa, z jakimi dziwnymi zapisami się spotkałeś. Czy na przykład było tak, że miałeś podpisać jakąś umowę i zrezygnowałeś przez zapisy na przykład?

Adam: Takiego czegoś nie było, ale wspomnę, że to na pewno będzie bardzo ciekawy odcinek i z chęcią posłucham, bo cały czas uczę się czegoś na temat zapisów w umowach wydawniczych. Myślę, że problem często leży po stronie autorów, bo my tak bardzo się cieszymy, szczególnie przy pierwszej umowie, że ktoś w ogóle chce z nami podpisać umowę, że A: nie analizujemy jej do końca, B: jednak nie radzimy się u specjalistów, porada prawna kosztuje i tak dalej.

Kornelia: Ale mniej niż źle podpisana umowa.

Adam: Dokładnie tak, ale warto, warto, warto. Sam się o tym przekonałem. Może nie odrzuciłem umowy, bo mi się coś w niej nie podobało. Faktycznie zadawałem pytania co do dwóch umów i w jednej moje uwagi zostały ujęte, w tej pierwszej nie. Żeby było śmieszniej, bo to jest osobna historia, kiedy przeczytałem tę umowę, wiedziałem, że tam nie do końca coś gra, ale dopiero po latach, przy kolejnej umowie dowiedziałem się o czymś takim jak pola eksploatacyjne. W bardzo dużym skrócie: ta pierwsza umowa, którą podpisałem, przez to, że nie miała wyszczególnionych tych pól, na dobrą sprawę mogłaby zostać zakwestionowana jako umowa na przeniesienie autorskich praw majątkowych. Są różne perypetie, nie zawsze prawo stoi po naszej stronie.

Mała ciekawostka. Jest taki zapis w ustawie na temat praw autorskich, że wydawca musi poinformować autora o wynagrodzeniu za dany utwór. Przez to, że to jest ujęte na zasadzie „musi poinformować”, to nie oznacza, że wydawca musi przedstawić dokumenty od dystrybutorów, tylko musi poinformować, więc może zadzwonić i powiedzieć: „Hej, teraz dostaniesz pięćset złotych” albo wysłać wiadomość na Messengerze, albo wysłać maila i wkleić sobie obrazek z Painta. To jest akceptowalne przez polskie prawo, bo jest napisane: musi poinformować, a nie: musi szczegółowo wyjaśnić to, to i tamto. Ten sam zapis z ustawy mówi, że z drugiej strony wydawca musi udostępnić autorowi dokumenty do wglądu, więc jeśli autor chce, to może o nie poprosić. Ale wtedy zaczynają się, że tak powiem, hocki-klocki. To nie zawsze jest tak, że to wydawcy umieszczają jakieś podejrzane bądź wadliwe zapisy. Po prostu prawo nie zawsze jest po tej stronie, po której powinno być.

Kornelia: A to coś nowego…

Adam: No właśnie! Wspomniałaś coś o takich podejrzanych zapisach. Ja czegoś takiego jeszcze u siebie nie miałem, chociaż coś zostało wspomniane właśnie podczas tej rozmowy w Warszawie, mianowicie wydawanie na wyłączność. To jest coś, przed czym przestrzegają wszyscy, niemniej jednak i tak są autorzy czy autorki, którzy dają się na to złapać. Może nie do końca rozumieją, jakie mogą być tego konsekwencje. Prawo wyłączności polega na tym, że podpisujemy umowę, związujemy się z danym wydawnictwem, ale jeśli na przykład nie mamy żadnych klauzul na temat tego, ile nam wydawca wyda książek, w jakim czasie i tak dalej, to może się okazać, że nie wyda nam ani jednej. A my nie możemy się związać z żadnym innym wydawnictwem. Więc sami sobie zamykamy drogę do jakiejkolwiek przyszłości wydawniczej.

Nie chcę rzucać nazwami, ale ostatnio w Polsce pojawiają się takie modele wydawnicze, które są, można powiedzieć, kopiowane jeden do jednego ze Stanów Zjednoczonych. Czyli że samemu można wydać książkę i nie mam tutaj na myśli takiego self-publishingu, gdzie robi się wszystko od A do Z. Tutaj jest pośrednik w tym procesie. I uwaga, bo tam właśnie są zapisy dotyczące wyłączności i można zrobić sobie bubu, że tak to ujmę. Mnie to nie spotkało, na to akurat bardzo uważałem, bo zdawałem sobie sprawę, że można samemu sobie zamknąć drzwi. Trzeba nawet nie tyle uważać, ile rozmawiać z wydawcami. Jeśli wydawca nie jest chętny do rozmowy na temat umowy, nie jest chętny na zmianę jakiegoś zapisu w umowie, to to jest chyba największa czerwona lampka świadcząca o tym, że współpraca nie będzie się w przyszłości dobrze układała. Są momenty, kiedy wydawca może powiedzieć: ojej, nawet nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, i faktycznie zmienić jakiś zapis w umowie. Ale jeżeli to idzie w drugą stronę, to wtedy możemy podejrzewać, że wydawca faktycznie chciał nas oszukać albo wprowadzić w jakiś stan niezrozumienia. Trzeba czytać uważnie, sprawdzać w internecie na swoją rękę, ale też konsultować to ze specjalistami. Polecam wydać te paręset złotych i spać spokojnie.

Kornelia: Oj, zdecydowanie. Tak jak mówiliśmy, z jednej strony porada prawna kosztuje, ale mniej niż to, co się stanie, kiedy nie dopilnujemy tych wszystkich aneksów i drobnych druczków, które mogą być na umowie.

Adam: Tak jest.

Kornelia: Czy zdarzyło Ci się, że pojawiły się jakieś obietnice marketingowe czy finansowe, czy jakiekolwiek inne, które były zapisane w umowie, ale wydawnictwo się z nich nie wywiązało albo coś kręciło, kombinowało? Coś było nie tak, nie podobało Ci się?

Adam: Zdarzyło mi się, jeśli chodzi o zapisy na temat wynagrodzenia. Nie odnośnie do jakiegoś dodatkowego honorarium, tylko tego podstawowego. Były nagminne spóźnienia w wypłacaniu tego honorarium. Już pomijam fakt, że właśnie przez to, jak jest zapisana ustawa, nie do końca wiadomo, na podstawie jakich dokumentów sprzedażowych wydawnictwo w ogóle oblicza honorarium. Mówię o opóźnieniach rzędu osiemnastu miesięcy, przy czym nadal udało się te pieniądze odzyskać. Ale znam wiele przypadków autorów, którzy w ogóle nie zobaczyli swoich pieniędzy za pierwszą, drugą, trzecią wydaną książkę, mówimy tutaj głównie o tych mniejszych wydawnictwach. Zdarzają się też i średnie, które potrafią zalegać z wypłatami, więc to jest codzienny temat. Czasami nawet autorzy już za bardzo się nie angażują w to, żeby egzekwować to swoje honorarium, szczególnie jeśli nie jest ono jakieś powalające. Albo kiedy autorzy pracują na etacie i traktują pisanie jako zajęcie hobbystyczne.

W branży wydawniczej mamy natomiast cały sztab specjalistów, którzy pomagają przy wydaniu książki, dokładają wiele od siebie. To są redaktorzy, korektorzy, składacze, graficy. Słyszałem o konkretnych kwotach typu dziesiątki tysięcy złotych, z którymi wydawnictwo zalega z wypłatą jednej osobie. Mówimy o osobach, które z tego żyją, dla nich to nie jest praca dodatkowa, tylko praca podstawowa. I to jest coś, czego nie potrafię zrozumieć. Bo jeszcze rozumiem, kiedy wydawnictwo ogłasza bankructwo i wycofuje się z rynku. Ale jeśli wydawnictwo dalej wydaje książki, a żeby wydawać książki, trzeba mieć pieniądze, bo trzeba przecież te książki wydrukować, chyba że nie płaci się drukarni, też są takie przypadki… U mnie aż tak źle nie było, oprócz tego, że znowu było to czekanie, obawa, może jakaś niepewność, co będzie z urzędem skarbowym, czy urząd skarbowy się do mnie uśmiechnie, jeśli w odpowiednim czasie nie zostaną te środki ujęte i tak dalej.

Kornelia: Pytanie o te wypłaty zadałam nieprzypadkowo, dlatego że jestem po tej drugiej stronie. Jestem redaktorką, jestem korektorką i na palcach jednej ręki, gdybym miała trzy palce na jednej ręce, policzyłabym wydawnictwa, które nie spóźniały mi się z wypłatami.

Adam: No właśnie.

Kornelia: Niestety jest to nagminne. Wiadomo, że czasami człowiek z czymś się spóźni. Mam tego świadomość, bo prowadzę jednoosobową działalność gospodarczą. Ale po drugiej stronie jest wydawnictwo, w którym jest Bóg jeden raczy wiedzieć ile osób. Wiem, że kiedy wysyłam fakturę, ona musi przejść przez najróżniejsze etapy, przejść przez pięć rąk, musi się podpisać prezes, księgowa, główna księgowa, jeszcze sekretarka i dopiero wtedy ta wypłata do mnie idzie. Pracowałam w korporacji na stanowisku sekretarki i naprawdę to wiem. Ale czasem dostaję komunikat: „Wie Pani co, ta elektroniczna faktura, którą Pani wysłała mailem, nam się zgubiła. Nie wiemy, kiedy będzie Pani przelew” albo: „Zgubiliśmy Pani elektroniczną fakturę, a księgowością zajmuje się zewnętrzna firma i my nie mamy wpływu na to, kiedy będzie przelew”. Takie rzeczy są na porządku dziennym. Powiem więcej. Apeluję do wszystkich osób, które pracują z książkami na jakimkolwiek etapie. Upominajcie się wszyscy o swoje. Ja akurat jestem w takiej sytuacji, że prowadzę działalność troszeczkę ponad dwa lata i nie mam ani jednej zaległej faktury. Ale to się wzięło stąd, że kiedy u mnie mija termin płatności faktury, to daję jeszcze dzień, może dwa, wysyłam maila z pytaniem, czekam, co się stanie, i potem są dwie ścieżki. Albo jest miło, albo jest niemiło. Ten etap, kiedy jest niemiło, nie trwa u mnie kolejnych trzech miesięcy, tylko daję kolejne dwa dni, może trzy, maksymalnie tydzień mi się zdarzyło, po czym wysyłam przedsądowe wezwanie do zapłaty. Koniec dyskusji.

To jest branża bardzo mocno sfeminizowana i mam mnóstwo koleżanek korektorek, które boją się upomnieć o swoje. One będą cierpliwie czekać, aż wydawnictwo łaskawie pobłogosławi ten przelew i wreszcie go wyśle. Nigdy w życiu nie czekałam dłużej niż trzy dni, żeby przypomnieć, że minął termin płatności faktury. Apeluję, żeby wszyscy, którzy mają problemy z płatnościami od wydawnictw – redaktorzy, korektorzy, składacze, tłumacze, autorzy – dopominali się o swoje, bo inaczej branża dalej będzie to robić. Bo mogą. Bo nikt się nie upomina. Trzeba tę granicę po prostu postawić i koniec, kropka.

Adam: Jak najbardziej się z tym zgadzam. To są pieniądze za wykonaną pracę i powinny być wypłacane w terminie. Wiadomo, że są różne okoliczności, ale tak jak wspomniałaś, to jest nagminne, że odpowiedzialność jest zrzucana na księgowych i księgowe, jakbyśmy my nie wiedzieli, że to nie księgowi robią ten przelew. Zrzucana jest odpowiedzialność. My jako autorzy, autorki też się boimy, bo to jest trochę na zasadzie: upomnę się o te pieniądze, to może nie wydam następnej książki, może nie podpiszę następnej umowy, może będą mnie postrzegać jako takiego problematycznego autora. Nie powinno to tak wyglądać. To są pieniądze za wykonaną pracę, jak w każdym innym miejscu, więc duża prośba do wydawców o terminowe płatności dla wszystkich osób zaangażowanych w proces.

Kornelia: Ponownie nasuwa mi się analogia do szukania pracy. Mimo tego, że to my szukamy pracy, my chcemy zostać zatrudnieni i my teoretycznie jesteśmy na tej gorszej pozycji, bo chcemy znaleźć pracę, a nie zarabiamy, to mimo wszystko jesteśmy partnerami w tej rozmowie. Tutaj nie ma relacji pan władca–pan poddany, tylko jesteśmy partnerami. Ponieważ wymagam tego samego od swoich kontrahentów, to nagle zaczyna się robić zgrzyt. Ale plus jest taki, że mam wszystkie faktury opłacone, bo nie pozwalam na to, żeby te terminy sobie minęły. Kiedy zakładałam działalność, nie byłam też w takiej sytuacji, w której mogłabym sobie pozwolić na to, żeby ktoś nie zapłacił mi w terminie. Więc to jest zupełnie osobna historia.

Adam: Tak jest. Więc proszę płacić na czas.

Kornelia: Bardzo ładnie wszyscy prosimy.

Adam: Pytałaś jeszcze o te niespełnione obietnice marketingowo-promocyjne. To też jest ciekawy obszar w procesie wydawniczym. Tutaj znowu wracamy do umowy wydawniczej. Warto zwrócić uwagę, jeśli jest się autorem czy autorką, na to, czy takie zapisy w umowie w ogóle występują, czy wydawnictwo zobowiązuje się do jakichś akcji promocyjno-marketingowych. Jeśli tak, to do jakich? Tych akcji jest bardzo, bardzo dużo. Możemy rozpocząć akcję marketingowo-promocyjną od wysłania książek recenzenckich do bookstagramerów czy dziennikarzy, a możemy skończyć na billboardach przy największych centrach handlowych w dużych miastach i nie tylko.

Potrafią być takie umowy, gdzie to wydawnictwo zobowiązuje autora do akcji promocyjno-marketingowych, ale siebie już nie. Zostawiają sobie, że tak powiem, przestrzeń do nicnierobienia, a od autora będą wymagać tylu i tylu postów na Instagramie, tylu i tylu wywiadów, które trzeba sobie samodzielnie zorganizować. To jest inna rzecz, jeśli wydawnictwo pomaga zrealizować wywiad i autor jako gość jedzie w jakieś miejsce, bądź ten wywiad jest organizowany zdalnie. Co do mnie, to na poziomie samej umowy nie miałem takich konkretnych zapisów, z których wydawnictwo by się nie wywiązało.

Oprócz podpisywania umowy rozmawia się z wydawcami i już wtedy pojawiają się wizje, że będą billboardy, że będą festiwale organizowane w Polsce i poza Polską, gdzie będą promowane tylko moje książki. Nic takiego do tej pory się nie wydarzyło. Nadal czekam na te billboardy. Chociaż nawiązałem teraz współpracę z MBP we Wrocławiu [Miejska Biblioteka Publiczna im. Tadeusza Różewicza we Wrocławiu – przyp. AF] i z okazji Święta Wrocławia faktycznie coś będziemy razem robić. Na billboardzie jest moje imię i nazwisko. W końcu czuję się spełniony, bo ten billboard w mieście jest. Nie umawialiśmy się na to, więc, proszę, to była bardzo miła niespodzianka.

Akcje promocyjno-marketingowe to jest osobny temat, jeśli chodzi o cienie branży wydawniczej. Budowanie marki osobistej autora i autorki jest naprawdę niezwykle istotne. Niestety często wydawca mówi tylko: zbuduj markę osobistą, i to jest koniec. Czasem trudno jest komuś zrozumieć, co to w ogóle jest marka osobista. Ja jako Adam Kopacki buduję, powiedzmy, markę osobistą jako autor kryminałów i thrillerów, w których zakończenia są zaskakujące, ale logiczne, gdzie mamy zwroty akcji, które napędzają historię. To jest moja droga i dalej szukam pewnych rozwiązań.

Naprawdę świetnie jest, kiedy znajdzie się wydawnictwo, które potrafi tak poprowadzić autora, że pomoże, podpowie, czasami wręcz zaleci, żeby coś zrobić. Często jednak dostaje się tylko taki przykaz i tyle. Autor, autorka zostają wtedy z tym sami, frustrują się, nie wiedzą, co zrobić, stają na głowie, wrzucają coraz to nowsze posty na Instagram, to się niekoniecznie przekłada na sprzedaż, bo, być może, nawet nie wiedzą, że budują tym swój wizerunek, a nie lejek sprzedażowy. Kończy się to tym, że taka osoba, zamiast pisać książki, denerwuje się, bo Instagram wprowadza jakieś nowe rolki i znowu trzeba robić coś zupełnie innego niż zajmowanie się pisaniem.

Kornelia: Adam, nie zaczynajmy tematu marketingu na Instagramie, bo będziemy tu siedzieć kolejne dwie godziny.

Adam: Bardzo dobrze, to taki mały odskok. Moglibyśmy gadać i gadać, więc, Kornelia, już zero dygresji z mojej strony.

Kornelia: To jest dla mnie temat rzeka, bo robiłam badania rynku i patrzyłam, jak wszyscy autorzy promują się na Instagramie, i widzę, że autorzy mają problem z pojęciem marki osobistej i z tym, jak tworzyć treści na Instagramie. To jest temat, o którym mogłabym rozmawiać teraz godzinami, postaram się tego nie zrobić. Proponuję w związku z tym przejść do naszego ostatniego punktu, którym jest premiera książki. Przeszliśmy propozycję wydawniczą, umowę, kwestie finansowe. No i co dalej z tą premierą? Jakie niefajne sytuacje Cię spotkały z okazji premiery albo premiery, która się nie odbyła? Mówię oględnie, bo mam świadomość, że jak zapytam, co Ci się nie podobało przy premierze Twojej książki, to ludzie zaczną wpisywać na Lubimy Czytać wszystkie Twoje publikacje i sprawdzać, kto je wydawał. Czy miałeś jakieś problemy przy obiecanej premierze, czy coś się nie odbyło? Najogólniej jak potrafisz, co możesz powiedzieć, przyjmę wszystkie Twoje przygody.

Adam: Jeżeli ktoś będzie chciał przeszukać Lubimy Czytać, to zapraszam i zgadujcie śmiało, o które książki chodzi. Miałem taką sytuację, że zamiast świętować premierę raz, ja premierę jednej książki świętowałem chyba z dwanaście razy, bo data tej premiery była tak często przesuwana. Żeby było śmieszniej, zadam Tobie pytanie, Kornelia. Jak myślisz, kto informuje o tym, że na przykład jest poślizg i premiera nie odbędzie się w tym dniu, w którym miała się odbyć?

Kornelia: To pytanie jest tendencyjne. Zgaduję, że nikt.

Adam: Dokładnie tak. Zanim wkroczyłem do świata literackiego, do branży wydawniczej, myślałem, że taka informacja wychodzi z wydawnictwa. Jest normalną rzeczą, że bywają różnego rodzaju opóźnienia i tak dalej. Tymczasem w moim przypadku czytelnicy przesyłali mi wiadomości, które dostawali od księgarni internetowych na temat anulowania ich zamówienia, bo książka jeszcze nie była w obiegu. Pamiętam dzień premiery jednej, drugiej, trzeciej, czwartej, kiedy człowiek powinien się cieszyć, a tutaj dostaję taką wiadomość, że dana księgarnia anuluje zamówienie, bo książek po prostu nie ma. Próbowałem się skontaktować z wydawnictwem, wydawnictwo nic nie odpisywało i tak dziesięć, dwanaście razy. Na koniec już sam pisałem do czytelników z przeprosinami. Ale co ja biedny mogłem pomóc w tym wszystkim? Ta sytuacja dużo mnie nauczyła. To była wina wydawnictwa, ale nie zawsze wydawnictwo jest najgorsze na świecie.

Inna sytuacja, trochę śmieszna, trochę nie. W procesie wydawniczym bierze udział wielu partnerów, no i mamy chociażby takiego partnera jak magazyn, gdzie książki się przechowuje. Żeby one trafiły do dystrybucji, to ktoś w tym magazynie musi je przyjąć, nie tyle na paletę czy coś takiego, ile do systemu, żeby najpierw dystrybutor, a potem czytelnicy mogli je zamawiać. Tutaj taka śmieszna, nieśmieszna sytuacja. Premiera innej książki, wydawnictwo już od kilku dni daje informację: tak, wysłaliśmy, nawet przed czasem to było, więc ja mówię, wow, ale świetnie. Ale pojawiło się opóźnienie, takie owakie. Wydawnictwo nie wie, co się dzieje, bo przecież oni wysłali, mają te papiery i tak dalej. A że ja jestem obrotny chłopak, to zadzwoniłem do tego dystrybutora, tam dało radę wykręcić numer wewnętrzny, dodzwoniłem się do magazynu. Osoba, która odebrała, powiedziała: tak, ja widzę paletę z tymi Pana książkami, za chwilę ją przyjmiemy do systemu. Okazało się, że to magazyn miał jakieś opóźnienie, bo jest bardzo dużo przyjęć, mało pracowników i oni się nie wyrobili.

To były moje przygody, które jako pierwsze przychodzą mi na myśl. Jako małą anegdotkę opowiem, że w przeciągu ostatnich dwóch, trzech lat zdarzało się bardzo dużo opóźnień premier w mniejszych wydawnictwach. Chcę zaznaczyć, że to nie znaczy, że mniejsze wydawnictwa nie potrafią dopiąć wszystkiego na ostatni guzik i świetnie wydać książki w terminie czy nawet przed. Ale w kontekście tych, powiedzmy, mniejszych graczy, którzy niekoniecznie umieli ogarnąć kalendarz, wśród autorów zaczął krążyć taki żarcik na rozładowanie negatywnych emocji, że już się nie robi premiery książki, tylko premierę okładki. W dniu premiery my tak naprawdę świętujemy i rozsyłamy sobie to, jak ta książka w ogóle będzie wyglądać, bo fizycznie nikt jej jeszcze nie dostał. Te czasy na szczęście powoli minęły i teraz może zdarzają się jakieś tam poślizgi, ale to są takie wkalkulowane poślizgi. Wiadomo, świat nie jest idealny i branża wydawnicza też idealna nie jest, ale bywały momenty, kiedy premiera książki miała faktycznie mało wspólnego z definicją premiery.

Kornelia: Na opóźnienia w wydawnictwach wpływa sporo czynników. Wystarczy, że osoba, która robi redakcję, korektę i tak dalej, na którymkolwiek etapie rozchoruje się na dwa tygodnie i nie będzie w stanie oddać korekty, a na przykład będzie już w jej środku, wydawnictwo musi czekać. Nie ma wyboru. To jest najprostszy przykład tego, co się może stać.

Nasuwa mi się jeden z poprzednich odcinków, w którym rozmawiałam z Ewą Popielarz o tym, skąd się biorą błędy w książkach. Ludzie mają bardzo niski próg tolerancji dla tych błędów, bo wydaje im się, że jak się jest korektorem, to wszystko wychodzi idealnie i nie można przepuścić żadnego błędu. Ale to nie jest prawda, nie jesteśmy maszynami. W przypadku pracy nad książką są różne sytuacje. Ktoś się może rozchorować, może gdzieś wyjechać, może dostać tekst na ostatnią chwilę. Opcji, które sprawią, że tekst się przesunie, jest mnóstwo.

Nie mogę powiedzieć, jakie wydawnictwo ani jaki tytuł, ale pracuję w tej chwili nad książką, którą sprawdzałam bez cienia przesady ponad dwa lata temu. To było jedno z moich pierwszych zleceń dla pewnego wydawnictwa. I to wydawnictwo niedawno się do mnie odezwało, że ta premiera im się przesunęła raz, drugi, trzeci, czwarty, ale że w międzyczasie oni troszeczkę zmienili koncepcję i chcieliby, żebym ja tym razem zamiast korekty zrobiła redakcję. Ten tekst prawie dwa i pół roku później jest z powrotem na etapie redakcji. Książka ukaże się, myślę, najwcześniej w przyszłym roku.

Adam: To trzymam kciuki.

Kornelia: Opóźnienia mogą brać się też z tego. Mam nadzieję ściągnąć do podcastu co najmniej jedną osobę, która pracuje w wydawnictwie i może nam opowiedzieć o tym, skąd się biorą takie opóźnienia. Powodów jest mnóstwo i wiadomo, że czasami jest winne wydawnictwo, które na przykład źle zaplanuje etapy procesu, ale nie zawsze to jest jego wina. Mam świadomość, że to jest loteria.

Adam: Tak, to jest loteria, zgadzam się ze wszystkim. Mówiłem o takiej sytuacji, kiedy wydawnictwo nic nie robi z tym, że premiera się opóźnia, nie kontaktuje się z dystrybutorami, nie zmienia terminów w systemach. Później czytelnicy nie wiedzą, co się dzieje, bo są anulowane zamówienia, premiera jest przesuwana na za dwa dni, za trzy dni, za cztery, a cały czas tych książek nie ma w systemie, w magazynie, bo one po prostu jeszcze nie zostały wydrukowane. Jeżeli wydawnictwo wewnętrznie przesuwa sobie datę premiery i to nie wychodzi na zewnątrz, no to tak się zdarza, takie jest życie. Ale w kontekście zaniedbań ze strony wydawnictwa, lepiej już przesuńmy tę premierę nawet o trzy miesiące czy sześć miesięcy, zróbmy wszystko w czasie i niech to będzie tak, jak być powinno. Z chęcią posłucham odcinka z osobą z wydawnictwa, bo myślę, że nie wiem wszystkiego, ile rzeczy może pójść nie tak podczas procesu wydawniczego. A wystarczy, że tylko jedna rzecz pójdzie nie tak, i cały proces leży.

Kornelia: Tak, dokładnie tak.

Adam: Myślę, że wiele osób ma tego świadomość. Co do błędów w książce, mogę tylko powtórzyć to, o czym rozmawiałyście z Ewą Popielarz, i zachęcić osoby, które jeszcze nie słuchały tego odcinka. Nie pamiętam dokładnych statystyk, ale jeżeli ktoś znajdzie jeden błąd i to będzie jeszcze literówka, czyli ten najmniej ważny błąd z dziewiętnastu tysięcy błędów, które redaktorzy, korektorzy wyłapali, to co to jest? To nic, to jest jedno wielkie nic, to tylko bić brawo dla całej tej ekipy, która wyłapała te dziewiętnaście tysięcy błędów. A to, że jakaś tam jedna literówka została, nie zmienia niczego. Warto mieć tego świadomość.

Kornelia: Tak, zdecydowanie. Okej, dojechaliśmy do końca punktów, które mieliśmy na dzisiaj zaplanowane. Czy są jeszcze jakieś inne smakowite anegdotki, które masz w zapasie, a o które nie zapytałam?

Adam: Wiesz co, na pewno. Ja tak krytykuję branżę wydawniczą i źle się wypowiadam na temat wydawców, ale jest też cała strona i autorów, i recenzentów, i czytelników. Oczywiście autorzy, autorki uśmiechają się do siebie na targach książek, biorą razem udział w panelach dyskusyjnych, a jak ktoś się gdzieś odwróci, to zaraz jakaś kosa by poszła, nie powiem, w którą część ciała. Recenzenci, bookstagram, BookTok, BookTube i tak dalej to jest bardzo dynamiczne środowisko, gdzie co chwilę są jakieś akcje pod tytułem: ktoś komuś ukradł recenzję, ktoś wykorzystuje sztuczną inteligencję do pisania recenzji, ktoś kupuje obserwujących, dzięki czemu sprawia wrażenie, że jest lepszym recenzentem czy recenzentką, dzięki temu ma współpracę z wydawnictwami i to są na przykład współprace płatne. Pojawia się bardzo dużo konfliktów między różnymi stronami. Ja jestem w tym środowisku, poznałem wiele osób, z którymi utrzymuję dobre kontakty, ale niektóre afery naprawdę są niepokojące. Jeśli ktoś jeszcze nie ma konta na tak zwanym bookstagramie, polecam założyć z różnych względów, nie tylko czytelniczych, ale też rozrywkowych.

Kornelia: Ja tylko dodam, że to jest kolejny temat, który mam nadzieję poruszyć z pewną osobą w którymś z kolejnych odcinków. To już pewnie będzie dopiero po wakacjach, to jest natomiast temat, który jest bardzo ciekawy. Bardzo lubię słuchać takich historii, również dlatego, że nie jestem autorką i nie mam tak bliskiego kontaktu z wydawnictwami, jak na przykład autor. Ale ja bardzo lubię tę branżę. Uwielbiam książki i uważam, że mimo tych wszystkich złych rzeczy, które tam się dzieją, można poznać naprawdę bardzo fajnych ludzi, można zrobić bardzo fajne akcje. To jest branża jak każda inna i każda branża jest rakotwórcza. Nie ma czegoś takiego jak branża, w której nie ma hejtu, nienawiści, wojenek, dramatów i różnych innych awantur. Po prostu trzeba robić swoje i płynąć dalej, a nie oglądać się na wojny podjazdowe.

Adam: Tak jest. Gdybym ja koniec końców tej branży nie lubił, to by mnie tutaj nie było. Pomimo że spotkało mnie kilka nieprzyjemnych sytuacji, które raz na dłużej, raz na krócej zostały w mojej głowie, to momenty takie jak ten, że ktoś przychodzi na targi książki, kupuje jedną z moich książek w piątek, a wraca w sobotę rano, bo mówi, że zarwał nockę dla tej książki, to to jest najlepsza rzecz, która wynagradza mi wszystkie inne nieprzyjemności. Jaka by ta branża nie bywała, to jednak jest cała masa pasjonatów, ludzi, którzy kochają książki, promują literaturę, co w dzisiejszych czasach wcale nie jest takie łatwe. Wielu, wielu osobom i wydawnictwom należą się ogromne brawa za to, że dokładają swoją cegiełkę do tego, żeby książki powstawały, były czytane i żebyśmy wszyscy mieli z tego frajdę.

Kornelia: Dokładnie tak. Dziękuję Ci serdecznie za ten optymistyczny akcent na koniec. Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.

Adam: Ja również dziękuję wszystkim. Do usłyszenia bądź do zobaczenia na jakichś wydarzeniach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *