Dlaczego w książkach są błędy?
Rozmowa z Ewą Popielarz, redaktorką i korektorką z wieloletnim doświadczeniem w branży wydawniczej. Rozmawiamy o naszych doświadczeniach z autorami, tłumaczami i wydawnictwami; wyjaśniamy, skąd się biorą błędy w książkach i dlaczego nie są winą zespołu redakcyjnego.
Ewa Popielarz
Skąd się biorą błędy w książkach – transkrypcja odcinka podcastu
Kornelia: W dzisiejszym odcinku podcastu porozmawiamy z redaktorką Ewą Popielarz. Cześć, Ewa, bardzo mi miło, że zgodziłaś się ze mną porozmawiać.
Ewa: Cześć, bardzo dziękuję za zaproszenie.
Kornelia: Bardzo się cieszę, że to właśnie z Tobą będę rozmawiać. O tym, dlaczego, może powiem za sekundkę, tymczasem chciałabym, żebyś nam opowiedziała, kim jesteś, bo jesteś nie tylko redaktorką. I czym się właściwie zajmujesz w branży wydawniczej.
Ewa: Redaktorka to dobre określenie, bo redaktorką jestem najdłużej. Albo inaczej – korektorką jestem najdłużej, bo zanim stałam się redaktorką, najpierw byłam korektorką. Zajmuję się redakcją i korektą od kilkunastu lat – od 2006 roku, bo wtedy miałam pierwsze zlecenie redakcyjne, za które dostałam wynagrodzenie. Od tego roku datuję moją przygodę z redakcją i z korektą i tak nieprzerwanie trwa ona do dzisiaj. A od kilku lat, to już będzie ósmy rok, wykonuję redakcję i korekty pod swoim własnym szyldem, to znaczy w mojej firmie. Gdy założyłam działalność, to wyszłam do internetu, do mediów społecznościowych, i zaczęłam opowiadać o tym, co robię. Okazało się wtedy, że są ludzie, których to ciekawi i którzy, o dziwo, chcą tego słuchać. Było tych ludzi coraz więcej i w ten sposób od redakcji przeszłam do szkoleń albo raczej – rozwinęłam drugą gałąź działalności. Redaguję cały czas niezmiennie, w tym momencie zajmuję się też szkoleniami i uczę innych tego, co robię od kilkunastu lat, czyli jak redagować, jak poprawiać tekst.
Kornelia: Zasadniczo murarz, dekarz, akrobata.
Ewa: Ale wszystko wokół tekstu, więc w zasadzie wszystko to samo.
Kornelia: Zajmujesz się tyloma różnymi rzeczami, a dzisiaj będziemy rozmawiać o błędach w książkach. Zależało mi na tym, żeby właśnie z Tobą o tym porozmawiać, ponieważ ja też już troszeczkę tych lat doświadczenia w branży mam, natomiast nie od samego początku pracowałam z książkami czy z wydawnictwami. Mam takie wspomnienia, że na samym początku, kiedy już miałam doświadczenie w redakcji i w korekcie, ale jeszcze pogłębiałam swoje szlify, miałam wrażenie, że w każdej książce jest strasznie dużo błędów. Że gdzie był redaktor i korektor. Zdarzyło mi się nawet napisać o tym tekst na blogu. Jak tylko sprawdziłam pierwszą książkę, to natychmiast wymiotłam ten wpis z internetu. Mam nadzieję, że on już nigdzie nie istnieje, bo jest mi za niego trochę wstyd.
Z drugiej strony mam świadomość, że dopóki ktoś nie siedzi w tym procesie wydawniczym, po prostu nie ma pojęcia o tym, jak to wszystko naprawdę wygląda. Kiedy jeszcze nie miałam założonej działalności, ale już sprawdzałam książki, to właśnie dzięki Tobie odkryłam, jak to powinno wyglądać i skąd się biorą te pomyłki. Jestem orędowniczką podejścia, żeby nie dojeżdżać od razu redaktorów i korektorów za błędy w publikacjach.
Ewa: Ale ja nie dziwię się, że ludzie mają takie podejście do błędów w książkach, że ich to razi. Jeżeli wyobrażamy sobie, że proces wydawniczy jest tak złożony i tyle osób czyta tę książkę, i to tyle trwa, i czytają tę książkę ludzie, którzy się na tym znają – to jakim cudem oni mogą ten błąd przepuścić? Dopóki nie wykona się samodzielnie redakcji albo korekty, to wydaje się niemożliwe, żeby, na przykład, przegapić zmianę imienia bohatera. To już jest dość duży błąd, że w tekście jest jakiś Karol, który nagle staje się Konradem. U mnie w Akademii, na szkoleniu, korektorzy sami zderzają się z tą sytuacją. Jest tekst, w którym imię w pewnym momencie się zmienia. I naprawdę nie wszyscy wyłapują ten błąd. Potem pytają – jak to jest możliwe? Możliwe, bo musieli patrzeć na setkę innych rzeczy i to akurat im umknęło.
Kornelia: Tak bywa. Dlatego chciałabym, żebyśmy teraz po kolei przeszły przez cały proces wydawniczy i żebyśmy porozmawiały o tym, jakie pułapki czyhają na redaktorów, korektorów i wszystkie inne osoby uczestniczące w tym procesie. Wszystko zaczyna się od autora, który ten tekst napisał. Wiadomo, że on też nad nim pracuje i niejednokrotnie zmienia to, o czym pisze, zmienia swoją koncepcję, zmienia – tak jak mówiłaś – na przykład imię bohatera. Można się przy tym nieźle potknąć. Ja też mam takie doświadczenie, niestety bardzo często, że autorzy są oporni i nie chcą wprowadzać niektórych zmian. Po prostu odmawiają naniesienia poprawek, nawet jeżeli jest to błąd ortograficzny.
Mam raczej złe doświadczenia z autorami. Zdarzyło mi się, że naniosłam zmianę w dialogu i autor powiedział, że pracował już z dobrymi redaktorami, nikt mu nigdy na to nie zwrócił uwagi i on nie będzie tego poprawiać. No i co ja mogę zrobić? Mam uzasadnienie, mam książki za sobą, które pokazują, że mam rację, ale jak mam dyskutować z osobą, która stawia takie warunki? A potem niestety takie rzeczy przechodzą do druku i bywa, że jakiś fragment źle się czyta, jest niezrozumiały.
Ewa: I wina spada na redaktora albo na korektora, a nie na autora. To prawda, trudno jest dyskutować z argumentami typu – bo tak, bo nikt mi tego nie poprawiał, bo tak ma być. Mamy trochę związane ręce, bo nasza rola w tym momencie się kończy. My mamy pomóc, mamy poprawić dany tekst, ale to nie jest nasz tekst. Nie jesteśmy autorami, nawet nie mamy praw autorskich, które mają na przykład tłumacze. Możemy zauważyć błąd, powinniśmy uargumentować, dlaczego należy go poprawić, zaproponować, jak go zmienić. Jeżeli autor się nie zgadza, a te argumenty do niego nie przemawiają, to w tym momencie nasza rola się kończy. To jest bardzo frustrujące dla redaktorów i korektorów. Teksty są wizytówką naszej pracy i naszych kompetencji, chcielibyśmy, żeby były jak najlepsze. Nie będziemy pisać komentarzy na marginesie: ten fragment został, bo autor tak chciał, mimo że ja chciałam inaczej.
Kornelia: Mam duże doświadczenie w pracy z wydawnictwami typu vanity. Zdarzyło mi się, że autor, chcąc uzasadnić swoją poprawkę, napisał mi dwie strony formatu A4, dlaczego ma być tak, a nie inaczej. Zaproponowałam wtedy, żeby streścił swoją zmianę w dwóch, maksymalnie trzech zdaniach, żebym mogła to zmieścić w przypisie. Co zrobił autor? „A nie, to zmieńmy tak, jak pani mówi”. Trzeba wiedzieć, jak sobie radzić w takich sytuacjach. Zdarzyło mi się też, że w pewnym sensie zaszantażowałam autora. Powiedziałam mu, że jeżeli chce zostawić daną zmianę, to nie ma problemu, ale dodamy przypis, że ten zwrot – który był ewidentnie błędny – jest zostawiony na życzenie autora. I autor jednak nie chciał zostawić tego przypisu. Najczęściej jednak jest tak, że po prostu się odpuszcza. Kiedy mamy 300 stron do sprawdzenia, nie można bić się o jedno słowo.
Ewa: Przez trzy tygodnie, prawda? Zwłaszcza, gdy czujemy deadline na karku. Ale powiem Ci dla kontrastu, żeby nie było tak pesymistycznie, że ja mam dobre doświadczenia z autorami, szczególnie w self-publishingu. Pomijając takie przypadki, kiedy ktoś zaczyna mail od tego, że książka już została sprawdzona przez koleżankę polonistkę. Z całym szacunkiem dla koleżanek polonistek – ja też jestem po filologii polskiej, tylko po specjalności edytorskiej – i uważam, że po samych studiach nie wiedziałam nic o korekcie. Koleżanka może i mogła sprawdzić tekst i wyłapać błędy, ale jednak ktoś, kto siedzi w tym zawodzie od lat, powinien jeszcze na to spojrzeć. Bywają też autorzy, którzy proszą tylko o sprawdzenie przecinków.
Kornelia: Moje ulubione.
Ewa: Ja nie podejmuję takich zleceń, bo nie jestem w stanie, etyka zawodowa nie pozwala mi poprawić wyłącznie przecinków. I to nie chodzi o to, że w książce jest strasznie dużo błędów i ona jest taka zła, i tak dalej. Ale poprawa błędów stylistycznych, zmiana szyku zdania, rytmu… Nawet drobne niuanse potrafią ulepszyć tekst. Jeżeli nie mogę tego tknąć, bo ktoś sobie życzył tylko poprawienia przecinków, to nie chcę wykonywać mojej pracy w ten sposób. Natomiast nie miałam wielu takich przypadków.
Przypomina mi się praca nad króciutką bajką dla dzieci, wydawaną w publikacji pro bono, charytatywnie. Ja za to zlecenie żadnej złotówki zapewne nie dostałam, ale zgodziłam się, nikt mnie nie zmuszał do tej pracy. Książka była zbiorem opowiadań wielu autorów. Natomiast jedna z autorek, która nadesłała swój tekst, w momencie odebrania redakcji odpisała mi dosłownie po pięciu minutach – nie miała szans, żeby przeczytać czy w ogóle przejrzeć tę redakcję – że ona z góry dziękuje, ale raczej się nie zgodzi na te wszystkie poprawki, bo ona wie, że jej tekst jest dobry. A z ręką na sercu, to był najgorszy tekst z całej publikacji. Nie było żadnego morału, wprowadziłam tam najwięcej zmian ze wszystkich przesłanych tekstów. Jak przeczytałam tego maila, to dreszcz mnie przeszedł. Pomyślałam sobie – matko, to nie może tak zostać w oryginale.
Dzień później ona odesłała mi ten tekst i faktycznie odrzuciła wszystkie poprawki. Dokładnie wszystkie. I ja wtedy wykonałam tytaniczny wysiłek: każdą poprawkę uargumentowałam. Dodałam komentarz do każdej zmiany. Dlaczego? Bo to nie jest tak, że my poprawiamy, bo takie mamy widzimisię, bo sami byśmy napisali inaczej. Gdybym ja miała pisać to opowiadanie od zera, to napisałabym je zupełnie inaczej. Ale naprawdę każda poprawka miała wtedy swoje uzasadnienie. I miałam satysfakcję, bo na takie 70% z nich autorka się zgodziła. Ale część ostatecznie odrzuciła.
Kornelia: Ja mam odwrotnie. Jesteśmy tutaj po dwóch różnych stronach. Mam raczej złe doświadczenia z autorami i w związku z tym mam dość sceptyczne podejście, bo wiem, że już na etapie samego autora potrafi być duży problem. A dopiero potem wchodzimy na temat redakcji. Przyjęło się, że to redaktorzy powinni najwięcej w tekście poprawić. Ale jest też pewna granica rzeczy, za które oni są odpowiedzialni.
Kiedyś najbardziej mnie ubodło, a było to już kilka lat temu, jak pojawiła się na polskim rynku książka dotycząca branży filmowej i była w niej masa błędów. Tu nie chodzi o to, że były literówki; tam były błędy merytoryczne. I kiedy ta książka się ukazała, branża wydawnicza wytrzeszczyła oczy i była bardzo zdziwiona, co się stało. Niestety osoba, która wydała tę książkę, na swoim fanpage’u zwaliła winę na redakcję. A to była książka, w której roiło się od faktów, od różnych ciekawostek, które były wzięte nie tylko z internetu, że można byłoby je łatwo sprawdzić. To były treści ze starych książek, czasopism i tak dalej. Moje pytanie brzmi: czy redaktor ma w takim razie siedzieć i sprawdzać każdy podany fakt? Siedzieć w bibliotece i szukać każdej jednej rzeczy, którą autor podaje? Nie da się.
Ewa: Kto mu za to zapłaci? Nikt za to nie zapłaci.
Kornelia: To było wydane w wydawnictwie tradycyjnym.
Ewa: Fact-checking to zadanie redaktora merytorycznego, specjalisty w danej dziedzinie, którego się zatrudnia nie do tego, żeby przeczytał książkę i poprawił każde zdanie czy przecinek, tylko żeby sprawdził ją pod kątem merytorycznym. I to się powinno wydarzyć, zanim książka trafi do redaktora językowego. Tak jak w beletrystyce, książka powinna przejść przez betaczytelników albo recenzentów zawodowych, albo osoby, które są trenerami pisania. Żeby książka w momencie, kiedy trafi do redaktora językowego, miała już ostateczny kształt.
Wbrew temu, co się mówi, redakcja językowa to już nie jest moment na to, żeby wyciąć cały rozdział, zmienić zakończenie lub motywację bohaterów. Oczywiście można to zrobić, jeśli redaktor zauważy takie błędy, ale on sam tych zmian nie wprowadza do tekstu. Wtedy zostawia się komentarz na marginesie. To są rzeczy, które musi samodzielnie napisać autor. I fajnie, jak się to zrobi wcześniej. Tylko wszystko się rozbija oczywiście o co – no, jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi po pierwsze o pieniądze, po drugie o czas, bo chcielibyśmy już zacząć ten proces wydawniczy i ruszyć. Ale to jest złudna oszczędność, bo potem sama redakcja trwa dużo dłużej i ten tekst jak piłeczka pingpongowa wraca od autora do redaktora. Redaktor potem czyta jeszcze raz duże fragmenty, które są zmienione, czasem po dwóch, trzech tygodniach, od kiedy czytał całą książkę. I nie pamięta jej już tak dobrze, bo w międzyczasie przeczytał kolejne dwie. Potem wychodzą nam takie różne kwiatki. I pojawiają się pytania: gdzie był redaktor, gdzie był korektor?
Kornelia: Swoją drogą, wzięłam tę książkę w Empiku do ręki. Otworzyłam stopkę redakcyjną, bo mam takie spaczenie, żeby zawsze otwierać tę stronę, i okazało się, że nie było tam redaktora merytorycznego. W takiej sytuacji kto jest winny za błędy? Oczywiście autor, bo to jego nazwisko jest na okładce. Ja tego argumentu zawsze używam, jak dyskutuję z autorami, że – to twoje nazwisko jest na okładce, w związku z czym ty ponosisz odpowiedzialność za błędy. Nie redakcja.
Ewa: Ja raczej trafiam na autorów, którzy to rozumieją. Redagowałam kiedyś książkę historyczną, która bazowała na artykułach z „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”. I coś mi się nie zgadzało w jednym artykule, już nie pamiętam, o co chodziło. On był streszczony w tej książce. Przejrzałam chyba kilkadziesiąt albo i więcej numerów z dwudziestolecia międzywojennego, gdzieś z okolic wojny. I nie dotarłam do tego artykułu. Ostatecznie napisałam o tym autorce. Okazało się, że to był artykuł z innego czasopisma, więc ja nie miałam szans go tam znaleźć. Autorka odpowiedziała mi, że ona bardzo dziękuje i docenia mój wkład, natomiast to jest jej zadanie, żeby dotrzeć do tego źródła. Że ona jest odpowiedzialna za merytorykę i ja nie musiałam tego robić, więc tym bardziej mi dziękuje. To jest druga strona medalu. Są autorzy, którzy naprawdę rozumieją, że odpowiadają za swoją publikację. Ale prawda jest taka, że jeśli coś da się sprawdzić, to i tak sprawdzamy. Jak da się coś wygooglać, to weryfikujemy, chociażby podczas sprawdzania, czy zapis nazwy własnej jest poprawny. Patrzymy na daty, fakty i inne rzeczy.
Kornelia: Sprawdzałam trzy książki Grzegorza Gajka. On pisze powieści historyczne i jak wchodzisz w te wszystkie warstwy, to zaczynasz googlować rzeczy w stylu „czy w XIII wieku jedzono już ciecierzycę w Polsce”. I masz potem w historii te wszystkie dziwne wyszukiwania.
Sprawdzamy też teksty tłumaczone i muszę od siebie dodać, że na etapie redakcji tekstu tłumaczonego też się dużo różnych dziwnych rzeczy może wydarzyć. Z tłumaczami mam, tak dla równowagi, raczej bardzo dobre doświadczenia. Natomiast zdarzył mi się taki jeden ekstremalny przypadek, ten taki najbardziej kuriozalny, gdzie ja naniosłam poprawki i tłumaczka odpisała, że ona się na nie nie zgadza. A to były poprawki stylistyczne, drobiazgi, pojawiły się kalki językowe. I tego też nie chciała poprawiać. Co mnie wtedy trochę rozeźliło, to to, że redaktor naczelny tego wydawnictwa ją poparł i powiedział, że nie musimy dbać o poprawność językową aż tak bardzo, bo to jest literatura young adult. Mnie wtedy opadły ręce. Moje nazwisko jest w tej stopce, jak najbardziej. Ale nie biorę odpowiedzialności za żadne zdanie z tego tekstu.
Ewa: To znaczy – nie musimy aż tak bardzo dbać, bo to młodzi czytają, a oni przeczytają jeszcze dużo dobrych książek w przyszłości? Ja mam odwrotne doświadczenia z tłumaczami.
Kornelia: Ogólnie też mam dobre. Mówię o tym w kontekście zmian.
Ewa: Ja mam złe. Drodzy tłumacze, ja was wszystkich uwielbiam, robicie super robotę, ja bym w życiu nie była w stanie myśleć w dwóch językach równocześnie. Uważam, że to jest hardkorowo ciężki zawód i nie dość, że trzeba umieć pisać, to jeszcze trzeba myśleć w dwóch językach. I nie dać się tym kalkom, które same się narzucają w momencie, kiedy czytasz coś w obcym języku. Gdybym miała przetłumaczyć dla siebie cokolwiek, jakiś krótki fragment, pewnie zajęłoby mi to trzy lata, tłumaczenie jednego akapitu. I bym wymiękła. Więc podziwiam ich bardzo za tę pracę.
Natomiast gdybym miała zestawić autorów polskojęzycznych i tłumaczy, to z tłumaczami miałam więcej trudnych przejść niż z autorami. Więcej miałam takich przypadków, o jakich mówiłaś, pod tytułem – to ma tak zostać, bo ja tak chcę. Ten szyk ma być taki, a nie inny, bo ja tak chcę. Nie możemy stosować zaimków, bo ja ich nie lubię. I tego typu argumenty. Więc ja do tłumaczy i książek tłumaczonych podchodzę dużo ostrożniej niż do książek autorów polskojęzycznych. Na więcej sobie pozwalam, w cudzysłowie, oczywiście wszystko w granicach rozsądku.
Kornelia: Ja akurat miałam zupełnie odwrotnie, bo polskiej książki nie redagowałam już chyba z półtora roku. Dostaję tych propozycji coraz mniej, ale też im odmawiam, bo już po prostu nie chcę. To jest nie na moje zdrowie, ja nie mam tyle nerwów, żeby się z nimi męczyć. Natomiast z tłumaczami mam świetne doświadczenia.
Poznałam bardzo fajną tłumaczkę Madzię Kowalczuk, pracowałyśmy razem przy książce „My Mechanical Romance”, wspaniała współpraca. Ja nanosiłam poprawki, ona je akceptowała, pytała dlaczego. Pracuję przy książkach dla Wydawnictwa SQN, gdzie redaguję książki na przykład z trylogii „Reina Roja. Czerwona Królowa”. Pracowałam z Basią Bardadyn, też byłam zachwycona. Z nią się świetnie współpracuje. Jest pole do dyskusji. Owszem, zdarzyło nam się, że jeden tekst odbijałyśmy sobie chyba z dziesięć razy, żeby wszystko uzgodnić, ale to zawsze była dyskusja, to nigdy nie było – nie, bo nie, tylko OK, rozumiem, wiem, o co ci chodzi. Ta jedna tłumaczka, która mi tak nadepnęła na odcisk, że ona tych zmian nie naniesie, bo jej się nie wydaje, to to był dla mnie ewenement. Z tłumaczami mogę pracować, zapraszam.
Ewa: Ja cię podziwiam, że pamiętasz te wszystkie nazwiska i tytuły. Ja nie mam głowy do nazwisk i tytułów, że czasem mi jest aż głupio. Czasem ktoś podaje jakąś książkę, pokazuje ją na Instagramie i mówi, że to moja korekta. A ja nie pamiętam, bo to było sześć lat temu i nie pamiętam tego tytułu. Inna rzecz, że ja często nie widzę okładek tych książek, które redaguję. W korekcie jeszcze czasem okładka przeze mnie przejdzie. I fajnie by było, gdyby przez korektora okładka przeszła. Drodzy autorzy, wydawcy, dawajcie te okładki korektorom. Ale taka jest prawda, że nie zawsze okładka przychodzi, a tych redakcyjnych często nie widzę. I czasem książka do mnie dotrze z wydawnictwa albo self-publisherów. To bywa zaskakujące.
Kornelia: Wiadomo, tłumacz to jedna sprawa. Drugą sprawą jest redaktor naczelny czy inicjujący, który też może narzucać inne rozwiązania, ma czasem ostatnie słowo, może niektóre zmiany zakwestionować. Zdarzało mi się pisać maila, że – tu jest taka wątpliwa sprawa, ja proponuję to, tłumaczka proponuje to, i co Państwo na to. Oni wtedy decydują. Można się spotkać z oporem z ich strony, co zdarza mi się raczej rzadko, natomiast podejrzewam, że gdybyśmy zaprosiły tutaj trzecią osobę do dyskusji, to ona by powiedziała, że ktoś na tym stanowisku non stop odrzucał zmianę.
Ewa: Wszystko zależy od człowieka. Nie ma reguły, że jedna osoba, któreś ogniwo w tym procesie wydawniczym stawia większy opór niż druga. Wszystko zależy od ludzi, ale ja z redaktorami inicjującymi raczej mam dobre doświadczenia. W jednym wydawnictwie, w którym głównie wydawaliśmy poradniki, redaktorzy inicjujący zostawiali fajne, merytoryczne komentarze na marginesie. To było bardzo pomocne w procesie redakcji, bo już wiedziałam, że to jest przegadane z autorem. I fajnie, że te komentarze zostawały, bo dużo szybciej potem szedł cały proces, jak ja wiedziałam, że ta część już była obgadana i idziemy w tym kierunku. Byłam też w stanie wprowadzić do tekstu różne propozycje dotyczące zmian redakcyjnych, to było naprawdę bardzo pomocne.
Ale zdarzało mi się też w wydawnictwach, że redaktorzy inicjujący czy nadzorujący cały ten proces byli takimi troszkę cerberami pilnującymi czasu. To jest niewdzięczna fucha, bo nie od nich zależy, kiedy drukarnia grzeje maszyny i jak są ustawione całe te marketingowe procesy. Zdarzało mi się otrzymać komunikat pod tytułem: jest książka do korekty i w piątek trzeba ją poprawić na wtorek. Zaczynam czytać i na każdej zmianie jest kilkadziesiąt poprawek, a to jest bardzo dużo w korekcie. I mówię, że tak naprawdę warto by ją było cofnąć do Worda, bo ja się tu namęczę, potem składacz będzie to nanosił, na pewno będą jeszcze jakieś zmiany. Nie ma szans, żeby to było gotowe na wtorek. No i co miał taki redaktor powiedzieć? Dostałam informację, żeby poprawić tylko najważniejsze rzeczy. I to jest jedyna książka, której nie zrobiłam. Ale powiem ci: nikt nie miał do mnie pretensji. Oni doskonale wiedzieli, na jaką minę mnie wpuszczają. Ta książka wyszła, ale ja się bałam ją przeczytać. Nie miała żadnego nazwiska w stopce redakcyjnej, co jest bardzo symptomatyczne, nie?
Kornelia: Oj tak. Niektóre wydawnictwa programowo nie umieszczają nikogo w stopce, bo wtedy zawsze można tych ludzi gdzieś wyszukać i ludzie z branży mogą się rzucić, żeby zacząć do nich pisać i tak dalej. Natomiast, skoro już jesteśmy przy tej korekcie, to też jest pewna utopia. Mówisz, że dostałaś tekst, który miał zaraz potem trafić do składacza, czyli dostałaś go, podejrzewam, w PDF-ie, skoro mówiłaś, że trzeba by go cofnąć do Worda. A prawda jest taka, że po etapie redakcji powinna być pierwsza korekta, która odbywa się właśnie w Wordzie, gdzie tych zmian nadal jest dużo i ten tekst jeszcze się szlifuje. I niestety, ale jest to etap, który wiele wydawnictw pomija. Robią redakcję, jedną korektę w PDF-ie i do druku. Ilekroć dostawałam takie teksty, zawsze nanosiłam milion poprawek, bo ten etap korekty w Wordzie, mimo że pomijany, jest naprawdę bardzo ważny.
Ewa: To jest wielka nieobecna, a jest to ważny etap procesu wydawniczego o tyle, że jeszcze nie musimy się w tym momencie przejmować błędami składu, bo książka jest jeszcze przed składem. Więc faktycznie można jeszcze doszlifować ten tekst czysto językowo. Idzie to dużo szybciej, bo – zamiast potem w PDF-ie zaznaczać, pisać w komentarzu, na co zmienić wyraz, potem ktoś to wprowadza, potem my weryfikujemy – po prostu skreślamy, wpisujemy w Wordzie, i koniec.
Kornelia: Dokładnie tak. Dopiero potem powinien być skład.
Ewa: A wiele masz wydawnictw, które mają ten trzystopniowy proces? Bo ja z jednym takim współpracuję.
Kornelia: Ja też tylko z jednym. Jedno wydawnictwo, raczej większe na rynku polskim, ma taki proces, że jest redakcja i są dwie korekty w PDF-ie. Najpierw jest tekst w redakcji w Wordzie i od razu pierwsza korekta w PDF-ie, i druga korekta w PDF-ie, co jest swego rodzaju kompromisem. Natomiast zdarzyło mi się dostać tekst, który był koszmarnie poszatkowany. Było w nim jeszcze tyle rzeczy do poprawy, ja wprowadziłam tak dużo zmian, że składacz odmówił współpracy i powiedział, że on nie będzie tego nanosił, bo książka zaraz ma iść do druku. On musiałby tak naprawdę po moich poprawkach złożyć tekst na nowo. Tekst poszedł i mojego nazwiska nie ma w stopce.
Ja o to nawet nie prosiłam, ale redaktorka inicjująca, która po moim mailu zobaczyła naniesione poprawki, złapała się za głowę i powiedziała, że mam rację. Zadzwoniła do mnie i powiedziała: „Pani Kornelio, przepraszam, ale składacz nie wyraził zgody”. I podejrzewam, że to ona mnie wycięła ze stopki, żeby nie było problemu. Na etapie składu jest trudno, bo trzeba patrzeć na błędy składu, a jeżeli tekst został zredagowany na przykład pod presją czasu, to oczywiście, że będą w nim błędy i będzie ich dużo. Na etapie składu nie możesz już patrzeć tak bardzo na wszystkie błędy, bo dostaniesz obłędu. Ładnie mi wyszło.
Ewa: Prawie się zrymowało. Może być też tak, że po prostu oryginał był bardzo, użyję tego słowa, kiepski, i redaktor robił, co mógł, ale tam wciąż są powtórzenia, literówki. Jaki to jest problem? Jeżeli w korekcie na PDF-ie naniesiemy bardzo dużo zmian, usuniemy jakieś zdanie albo je mocno skrócimy, wszystko nam się rozsypuje. Akapit z pięciowersowego robi się trzywersowy albo siedmiowersowy i w tym momencie cały dalszy ciąg tego rozdziału się rozwala. Rozjeżdżają się marginesy, a przy prawym marginesie musimy wszystko bardzo dokładnie sprawdzić. Tam są często podzielone wyrazy, tam mogą się znaleźć sieroty i jak zmienimy cokolwiek w akapicie, usuniemy nawet jeden wyraz, to i tak musimy cały akapit po naniesieniu tej poprawki jeszcze raz później sprawdzić. Im więcej tych poprawek naniesiemy, tym trudniej jest potem. Czasem chciałoby się przeczytać całą książkę jeszcze raz. I zostają potem błędy, typu źle podzielone wyrazy, źle przeniesione albo jeszcze jakieś inne. Przychodzą czytelnicy i pytają, gdzie był korektor. A korektor był, bo naniósł tysiąc trzysta poprawek w PDF-ie. No i niestety zabrakło czasu na przeczytanie książki raz jeszcze.
Kornelia: Mnie się też zdarzyło. Cierpliwie cyzelowałam korektę poskładową. Sprawdzałam naprawdę wszystko, miałam dużo czasu, komfortowo i tak dalej. Po czym książka poszła do druku. Ja ją wzięłam w Empiku do ręki, zaczęłam ją przeglądać i widzę źle przeniesiony wyraz, jakąś sierotkę, jakiś drobny błąd. I okazuje się, że na każdej stronie do czegoś bym się przyczepiła. Akurat nieprawidłowe przeniesienia to może nie jest coś, na co przeciętny czytelnik zwróci uwagę. Ale ja zauważyłam, że coś jest nie tak. Napisałam do wydawnictwa, bo porównałam sobie w domu, że ja naniosłam te poprawki, a tekst wygląda zupełnie inaczej, jest jakiś zupełnie inny podział.
I co się okazało? Wydawnictwo podjęło decyzję, żeby troszeczkę zwiększyć objętość książki, i dodali do książki dodatkowe strony, co spowodowało dokładnie to, o czym mówisz. Wszystko się przesunęło, cała moja korekta związana ze składem poszła na marne, zostały tylko te poprawki językowe, które naniosłam. I to też nie jest moja wina. Wzięłam to na klatę, poszłam dalej, napisałam, rozumiem, zdarza się. To też jest norma, w tym momencie to nie jest wina redaktora.
Ewa: Ale zobacz, ty do tego podeszłaś w ten sposób, bo masz już doświadczenie i wiesz, jak to wszystko wygląda. Ale ja na początku rozpaczałam nad każdym większym błędem, który zostawiłam czy przeoczyłam w książce, albo nad błędem, który ktoś gdzieś mi wytknął, wypomniał. A bywają świadomi czytelnicy, którzy nie piszą do wydawnictwa, tylko od razu do redaktora, a mnie jeszcze jest łatwo znaleźć w sieci, bo funkcjonuję pod swoim imieniem i nazwiskiem.
Miałam raz taką sytuację, kiedy pan wygrzebał jakąś moją książkę sprzed 10 lat i wysłał mi maila z dwudziestoma głosówkami, w których opisał rzeczy, które wyłapał w tej książce. Część z nich to rzeczywiście były jakieś przeoczenia, literówki, źle przeniesiony wyraz. Nie wszystkie błędy wynikały z moich niedociągnięć, część tak, a część – z tych problemów, o których teraz mówisz, że na etapie składu coś nie zostało wprowadzone. Część to były ustalenia wydawnictwa związane z layoutem. To wydawnictwo miało dosyć specyficzny skład, specyficzny layout i to nie był błąd, to był jakiś wariant, tylko mało klasyczny. A część to w ogóle nie były błędy.
Pamiętajmy o tym, że nie wszystko, co wydaje się błędem, błędem jest. Taki przecinek przed i – klasyczny przykład korektorski. Albo czy. To nie zawsze jest błąd, bo czasem ten przecinek tam stać musi. Błędem by było, gdyby go tam nie było. Więc mówienie o tym, że w książce jest tak strasznie dużo błędów – ja nie przyjmuję takiego zdania z kropką na końcu. Proszę o przykład, bo miałam wielokrotnie takie sytuacje, kiedy ktoś mówił: „O, tutaj jest tak dużo błędów”, potem zaczynał je wymieniać i okazywało się, że to nie jest błąd, to jest jeden z wariantów, może bardziej potoczny albo mniej popularny. Zwłaszcza odnośnie do interpunkcji, bo tutaj nasza wiedza szkolna jest bardzo okrojona. Siłą rzeczy nie ma potrzeby, żeby dzieci w szkole uczyły się wszystkich niuansów interpunkcyjnych, ale bardzo ostrożnie podchodzę do takich deklaracji. Z drugiej strony może coś z naszymi zasadami jest nie tak, jeżeli tylko korektorzy wiedzą, że dana wersja jest poprawna, a 90% czytelników mówi: no nie, to jest błąd. Może trzeba by było te zasady przeformułować.
Kornelia: Wiesz co, owszem, ale zdarza się, że recenzenci, którzy bardzo lubią pisać, że było dużo błędów w książkach, czepiają się rzeczy, które po prostu błędami nie są. Niedawno zdarzyło mi się, że dostałam do korekty książkę, która została całkiem dobrze zredagowana, ale było tam dużo zmian związanych z dialogami. To spowodowało, że zaczęły się pojawiać nowe linijki i trzeba było przenieść mnóstwo rzeczy, linijki się poprzesuwały, przeniesienia i tak dalej. Składacz wziął to na klatę i te wszystkie zmiany naniósł. Natomiast książka liczyła z pięćset stron, może nawet troszkę więcej. I ja dostałam na korektę tego tekstu cztery dni robocze.
Zrobiłam, co mogłam. Poświęciłam się i siedziałam wtedy nawet w weekend, żeby w poniedziałek rano książka była gotowa do wysłania do drukarni, bo wszystko było na ostatnią chwilę. Rozmawiałam ze składaczem, z redaktorką i tak dalej. Uzgadnialiśmy wszystkie poprawki. Naharowaliśmy się jak dzikie osły. Po czym ta książka się ukazała i jakaś recenzentka wysłała maila do wydawnictwa, że ona naliczyła strasznie dużo błędów. Powiem szczerze – miała rację, owszem, były błędy, ale one wynikały z naszych poprawek, z tego, że pracowaliśmy nad tym tekstem do ostatniej chwili, z zegarkiem w ręce, żeby tylko oddać tekst na czas.
Zeźliłam się wtedy strasznie, tak jak rzadko mi się to zdarza, ponieważ napisała do mnie redaktorka inicjująca i zapytała, jak mogliśmy puścić takie błędy. A ja odpowiedziałam, że miałam cztery dni na korektę tego tekstu i co miałam zrobić. Poprawiałam to, co było najpilniejsze. A to, że gdzieś było słowo źle odmienione, to nie były nawet jakieś błędy fleksyjne, tylko po prostu coś było przeredagowane w środku i nie zgadzał się na przykład rodzaj. To są takie rzeczy, które łatwo przeoczyć. Ale jak się czyta tekst na świeżo, jest się czytelnikiem, a nie redaktorem, to wtedy się widzi bardziej.
Naniosłam chyba z sześćset albo osiemset poprawek na tym tekście. Dostało mi się po głowie, ponieważ wydawnictwo dało mi za mało czasu na korektę. Łatwo jest nie być w procesie wydawniczym i nie wiedzieć, jak to wygląda.
Ewa: Niestety jesteśmy oceniani nie za to, co zrobiliśmy, tylko za to, co przeoczyliśmy. Jeżeli przeoczyliśmy dziesięć błędów, a poprawiliśmy tysiąc pięćset, bo to są tego typu proporcje, to jesteśmy oceniani za te dziesięć, a nie za tysiąc pięćset. Szukałam analogii, ale nie znajduję drugiego takiego zawodu, w którym jest tak małe społeczne przyzwolenie na przeoczenie czy popełnienie błędu. Nawet lekarzowi się wybacza, że nie zawsze od razu da ci dobry lek, postawi dobrą diagnozę, bo mówi się, że pracuje na trudnym materiale, jakim jest człowiek. Język to też jest trudny materiał. A budowlańcy, jak przychodzą? Tu krzywa ściana, tu niedomalowane, dobra, z grubsza się trzyma, stoi, jest OK, są gorsi, nie? I docenia się to, co zrobili, a nie niedoróbki. W korekcie, w redakcji tak nie ma.
Kornelia: Zapomniałam wspomnieć, że przecież po korekcie poskładowej powinno się pojawić coś takiego jak rewizja, czyli moment, w którym dostajemy ten tekst, te poprawki są już naniesione i my weryfikujemy, czy wszystko jest w porządku. To etap, który jest pomijany chyba w 99% wydawnictw, przynajmniej wśród tych, z którymi ja współpracuję. Tylko jedno z nich robi rewizję. Cała reszta – odsyłam tekst i już go nigdy więcej nie widzę. Nie mam pojęcia, czy składacz wszystko dobrze naniósł.
Ewa: Mam podobne doświadczenia. Mam nadzieję, że rewizję robi redaktor prowadzący, ale często rzeczywiście nie dostaję już z powrotem tego tekstu. W self-publishingu ja tego pilnuję, proszę o to, by tekst do mnie wrócił. Nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy, żeby ktoś się nie zgodził. Chyba że było naprawdę bardzo mało poprawek w korekcie. Średnio jedna poprawka na stronę w korekcie oznacza, że tekst jest bardzo dobry. Bardzo mało błędów składu i świetna redakcja, jeśli jest tylko jedna poprawka na stronę. Dwie to jest taki standard na stronę w korekcie. Jeśli korektor naniesie sześćset poprawek w trzystustronicowej książce, to wcale nie jest tragedia. To znaczy, że to jest bardzo dobrze zrobiona książka.
Teraz sobie wyobraźmy, że te sześćset poprawek składacz musiał nanieść w InDesignie bezpośrednio na tekst. Nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy, żeby chociaż jednej czy kilku nie było później po zmianie, nawet w króciutkich tekstach typu instrukcja gry planszowej, która zajmuje czasem dwie strony albo jedną. Czasem dostaję ten tekst jeszcze dwa albo trzy razy po nanoszeniu poprawek, bo coś tam się jeszcze przesunie, albo ktoś się po prostu pomylił i zrobił literówkę, bo nanosił ręcznie tę poprawkę. Albo się przecinek omsknął, spacja, cokolwiek. Bardzo różne rzeczy się dzieją. To jest konieczność, żeby to jeszcze raz przejrzeć.
Kornelia: Nie jestem fanką podawania liczby poprawek jako pomiaru czy wyróżnika jakości. W tej książce, w której składacz nie chciał nanosić poprawek, a która miała czterysta stron, wprowadziłam osiemset zmian. Według twojego przelicznika to byłoby w porządku, ale rodzaj błędów sprawił, że wszystko się posypało. Tutaj dialogi były bardzo źle zredagowane. Nie ma co udawać, wszyscy w wydawnictwie wiedzieli o tym, że te dialogi wymagają tak gruntownych zmian, że się nie da. Gdyby nie te poprawki, to pojedynczych błędów byłoby pewnie o połowę mniej. Musiałam zaznaczać fragmenty od nowej linijki, potem zaznaczać kolejne, to trzeba przenieść, to trzeba wydzielić.
Ewa: No tak, jak już zmieniasz podział akapitów, to wszystko się rozwala.
Kornelia: Zgadzam się, że to działa na wyobraźnię. Tu jeden przecinek, tu jedna popraweczka, tutaj drobiazg, po czym nagle ktoś dostaje tekst, widzi osiem tysięcy poprawek i mdleje.
Ewa: Ja w Wordzie nigdy nie sprawdzam liczby poprawek, bo to jest bez sensu. Ale to zawsze idzie w tysiące i to już mocno działa na wyobraźnię. Wtedy sobie i autorom mówię: nie patrz na to, bo będzie „Matko, dwa tysiące poprawek, ja to trzy lata pisałam!”. Te zmiany czasem są większe, czasem mniejsze, ale Word każde usunięcie spacji, cokolwiek zaznacza jako poprawkę. Siłą rzeczy robią się takie liczby. A może właśnie trzeba podawać te liczby, może dzięki temu ta praca, którą wykonujemy, będzie doceniana.
Ostatnio czytałam prokorektorski artykuł po aferze z „Gazetą Wyborczą”, która zwolniła radośnie cały dzień korekty. Według tego artykułu korektorki, bo to są zwykle kobiety, w gazetach, czasopismach są bardzo potrzebne. To są takie skromne kobiety, które nie oczekują pochwał za swoją pracę i biorą na siebie odpowiedzialność za każdy zostawiony błąd. I tak sobie pomyślałam: no jak? To nie może tak wyglądać. Ale rzeczywiście, trochę tak jest, że korektorki takie są. Dopóki my będziemy w ten sposób o sobie mówić, że my takie skromne, że my tylko przecinki, że my tu poprawiamy i że takie drobiazgi, to ten zawód będzie w ten sposób postrzegany.
Może rzeczywiście trzeba zacząć mówić: „Poprawiłam w Wordzie dwa tysiące pięćset rzeczy”. Skomentuj to, odnieś się do tego. Znalazłaś czy znalazłeś trzy błędy? Ja poprawiłam dwa pięćset. Wyobraź sobie, co by było, gdybym tego nie zrobiła.
Kornelia: Gdy ten tekst do mnie wrócił i recenzentka napisała, że znalazła błędy, ja zaproponowałam (przyznaję się, a wtedy sprawdzałam drugi tom, bo to była seria), żeby ta recenzentka sprawdziła zamiast mnie ten drugi tom, a ja zrobię korektę po niej i jej potem napiszę, ile błędów przeoczyła. Najłatwiej zauważyć literówkę, bo to jest coś, co widzi każdy. Ale żeby, na przykład, wiedzieć o niektórych błędach, to już jest wyższa szkoła jazdy.
Ewa: Dziecko, które uczy się czytać, prędzej wyłapie literówkę, bo czyta literka po literce, niż trzydziestolatek, który czyta sobie dla przyjemności. Nie potrzebujesz do tego żadnej wiedzy, musisz umieć literować. Tyle.
Kornelia: No właśnie, i dojechałyśmy do tego końcowego etapu, czyli – była rewizja, tekst idzie do druku. I od tego momentu już jest kaplica, bo nasze błędy są udokumentowane. Coś pomyliłyśmy, coś nam się przeoczyło, wszystko poszło do druku. Omówiłyśmy taką wzorcową drogę książki, ale jest przecież milion innych rzeczy, które mogą wpłynąć na to, jak nasz tekst wygląda. Na przykład to, że jesteśmy tylko ludźmi. Możemy być zmęczone, możemy mieć gorszy dzień, dużo pracy. Czynników, które mogą sprawić, że w tym tekście zostaną po nas błędy, jest milion. A jeszcze nie dotarłyśmy nawet jeszcze do sytuacji losowych.
Ewa: To prawda, wystarczy drobne rozkojarzenie. Każdy z nas któregoś razu czytał książkę i w pewnym momencie orientował się, że nie wie, co przeczytał na ostatniej stronie. Po prostu czyta się automatycznie, wzrok leci, a my nie wiemy, co czytamy. Jak robimy redakcję i korektę, nie zmieniamy się w jakieś maszyny czy roboty. Nie mamy takiej funkcji, dzięki której mózg by się nie wyłączał. Czasem coś przeoczymy i nie znajdziemy wszystkich błędów. Możemy o czymś nie wiedzieć.
Ja pamiętam jak dziś, jak korektorzy, kursanci chyba w drugiej edycji Akademii, powiedzieli mi, że mówię „cięgiem”. A ja tak mówię od zawsze, bo jestem z Podkarpacia. Nie wiem, czy to jest regionalizm, czy u mnie w domu się tak mówiło, ale ja rzeczywiście mówię „cięgiem”. A oni zaczęli to sprawdzać po słownikach i napisali do mnie, że nie są w stanie znaleźć usprawiedliwienia, że tak się mówi. Że wszędzie w słownikach jest „ciągiem”, a ja mówię tak strasznie. Teraz już mówię „ciągiem”, ale zawsze robię krótką pauzę, zanim wypowiem to słowo, i szukam synonimu, jeśli da się powiedzieć to inaczej. Ja nawet bym nie sprawdziła, nie przyszłoby mi do głowy, żeby to zweryfikować w słowniku, bo dla mnie to w ogóle nie brzmi jak błąd.
Kornelia: Jak byłam dzieckiem, to zawsze mówiłam, że są nie „zgliszcza”, tylko „zgliszcz”. I jestem tak przyzwyczajona, rodzice się z tego śmieją, i nawet teraz musiałam się zastanowić przez sekundę, którą wersję mam powiedzieć. Bywają błędy, których nikt nie widzi. Taki ulubiony rusycyzm. „Nie coś, a coś”. Albo „póki co”. I to też trzeba wiedzieć, żeby to w ogóle znaleźć.
Ewa: „Póki co” chyba jest nawet jeszcze częstsze niż „nie coś, a coś”. Albo „pod rząd”. No i co zrobić? Wśród korektorów są dyskusje na temat tego, czy jest sens to poprawiać, skoro to już absolutnie nikogo nie razi. Z rusycyzmami dokładnie tak jest, one już wchodzą do języka. Myślę, że słownik w końcu się obudzi i to usankcjonuje, ale słowniki są opieszałe i jest dużo rzeczy, które my poprawiamy, a których nikt nie doceni, że poprawiliśmy. „Odnośnie do” na przykład.
Byłam kiedyś poprawiona przez rodziców z klasy mojej córki. Pisałam w imieniu klasy jakieś pismo i wszyscy mi powiedzieli – o, fajnie, fajnie, ale kilka osób mi napisało, że tam jest taki jeden błąd, trzeba poprawić. Bo napisałaś „odnośnie do” czegoś tam, a przecież mówi się „odnośnie czegoś”. Ludzie widzą poprawny zapis i mówią, że on jest błędny, bo jest tak mała świadomość co do tego, jak rzeczywiście powinno się to mówić. Jest to tak mało intuicyjne. Tak jest trochę z tym naszym zawodem, że jest wykonywany dobrze, jak jest niewidoczny.
Mam taki szalony pomysł – jeśli kiedyś wpadnę na jeszcze bardziej szalony pomysł i założę wydawnictwo – żeby w każdej wydawanej książce zostawała jedna strona oryginału. Bez redakcji i bez korekty. I teraz czytajcie sobie. Chcecie wytknąć błędy, które zostały, to przeczytajcie sobie tę jedną stronę i zobaczcie, co tu się wydarzyło.
Kornelia: Mnie też to strasznie boli, bo gdyby tylko ludzie zobaczyli ten tekst przed zmianami… Zdarzyło mi się, że poprawiałam raz taki tekst, w którym musiałam mocno podziałać, ale to była dalej dobra książka. W oryginale nie dało się tego czytać, ponieważ autorka tak potraktowała te wszystkie przecinki, jak Lesio śrubki u Chmielewskiej. To detal, to będzie później, gdzieś się wrzuci. Gdyby ktoś porównał tekst po mojej redakcji z tym tekstem w oryginale, to by się złapał za głowę. I brakuje tej świadomości.
Ewa: Dobrze, że o tym mówisz, bo czasem nie chodzi o jakieś grube zmiany, że zmieniamy nie wiadomo co. Czasem drobna zmiana poprawia komfort czytania, sprawia, że tekst czyta się płynnie. W poradnikach na przykład tekst ma być przezroczysty. Tak, żeby czytelnik mógł się skupić na warstwie merytorycznej, a nie zacinać się na jakimś zdaniu, które jest strasznie długie i ma pełno wtrąceń, gdzie na końcu już nie wiadomo, od czego się zaczęło. I czytelnik może nawet nie umieć zdefiniować, co tam jest nie tak, ale może czuć, że coś się źle czyta. My jesteśmy od tego, żeby tych momentów zatrzymania, bo coś było nie tak, było jak najmniej.
Kornelia: Mam nadzieję, że każdy, kto przesłuchał ten odcinek podcastu, już będzie wiedział, że nie należy wytykać błędów w książkach i pytać, gdzie był redaktor czy korektor.
Ewa: Zawsze można sobie wziąć tekst, spróbować go samodzielnie poprawić i wyłapać jak najwięcej błędów. Albo skontaktować się z jakimś korektorem i poprosić o próbkę do korekty, tak do poćwiczenia.
Kornelia: Dwa razy zdarzyło mi się rekrutować korektorów i zostałam poproszona o przeprowadzenie próby. Wysłałam tekst. Potem ten sam tekst wysłałam ludziom do redakcji i korekty. Gdyby ktoś chciał się sprawdzić i zobaczyć, jak to wygląda, to polecam. Potem odniosę się do tych poprawek i pokażę, co było nie tak. Odezwało się do mnie chyba z piętnaście osób, z czego osiem rzeczywiście mi ten tekst później odesłało. Uważam, że to jest bardzo dobry wynik. Ja rzeczywiście siedziałam, naniosłam te wszystkie poprawki, skomentowałam co i jak.
Te redakcje, korekty były na różnym poziomie, ale nie było osoby, która wyłapałaby wszystko. Ale to też były osoby, które nie zajmują się na co dzień redakcją czy korektą. To były osoby, które chciały się hobbystycznie sprawdzić, bo były przekonane, że dobrze piszą po polsku, że rozumieją i widzą dużo błędów w książkach. I one też się odbiły, bo ja w tym tekście poupychałam różne sprytne błędy. To było bardzo fajne ćwiczenie.
Ewa: Nawet nie trzeba sztucznie psuć tekstu. W każdym tekście są rzeczy, które można by było poprawić i napisać lepiej, bez czepiania się; w każdym tekście dłuższym niż jedno czy dwa zdania. Naprawdę jest to trudna praca, dlatego tyle osób powinno przeczytać tekst przed wydaniem, żeby jedna poprawiała drugą. Był taki moment, kiedy mówiliśmy o tym, że redaktor coś źle zrobił, w wyniku czego korekta ma więcej pracy. Ale tak naprawdę my sobie nie wytykamy wzajemnie błędów w procesie wydawniczym. Wiemy, że każdy pracuje nad tekstem na 100% swoich możliwości i wszyscy zmierzamy do tego samego celu – żeby tekst był jak najlepszy. Bez poszczególnych ogniw w tym procesie rezultat zawsze będzie gorszy.
Kornelia: To jest praca zespołowa, nikt nie pracuje w pojedynkę.
Ewa: Dokładnie tak, nie da się wydać książki samodzielnie. Nawet w self-publishingu trzeba mieć zespół.
Kornelia: Super, dziękuję Ci bardzo. Myślę, że to jest dobry moment, aby na tym zakończyć dyskusję. Bo mogłybyśmy jeszcze mnożyć przykłady różnych dziwnych rzeczy, które przytrafiły nam się w tej branży. Dziękuję Ci serdecznie za rozmowę.
Ewa: Dziękuję bardzo za zaproszenie.