Przejdź do treści

„Władca Pierścieni” – recenzja filmów okiem nowego widza w 2020 roku

Spotkałam się parę razy z opiniami, że lepiej przeczytać książkę albo obejrzeć film, ale nie jedno i drugie, bo to nudne – i tak wiadomo, jak się kończy. Rozumiem ten punkt widzenia, ale go nie podzielam – chyba że chodzi o Władcę Pierścieni. Wtedy lepiej nie robić ani jednego, ani drugiego.

Książkę czytałam dawno temu. Lektura zajęła mi jakieś dwieście lat, bo notorycznie zasypiałam. Przedarłam się do końca tylko dlatego, że w końcu ominęłam wszystkie śpiewające elfy, krzaki i drzewa. Doceniam spadek kulturowy, wiem, ile wysiłku Tolkien włożył w kreowanie świata – ale na Boga, nigdy więcej tego palcem nie dotknę. Co mnie naszło, żeby obejrzeć ekranizację, chyba nigdy nie zrozumiem.

Wszystkie osoby, które zechcą mnie skrytykować po przeczytaniu tekstu, od razu informuję: oceniam ten film nie jako filmoznawca (bo nim nie jestem), nie jako zagorzała fanka Tolkiena (bo nią nie jestem), nie jako nerd wyszukujący ciekawostki, filmiki z gatunku „jak to zrobiono” (bo nim nie jestem). Oceniam ten film jako widz, który ma podstawowe pojęcie o kinie, potrafi zauważyć, kiedy coś źle wygląda, ale nie interesuje go, ilu było statystów czy ilu zasilaczy użyto do komputerów podczas montowania efektów specjalnych. Mnie interesuje wyłącznie efekt końcowy i jakie wrażenie na mnie robi dane dzieło. Oceniam ten film jako osoba, która pierwszy raz ogląda Władcę Pierścieni w 2020 roku.

I jako ta osoba jestem srodze zawiedziona.

Gdy oglądam film (lub czytam książkę), najbardziej liczą się dla mnie fabuła, spójność, intryga, aktorstwo. Film nie musi mieć miliardowego budżetu, ma być ciekawy. W przypadku fabuły Władcy Pierścieni scenarzyści są przegrani na starcie, bo książka jest rozwleczona, żeby każdy elf mógł odśpiewać swoją partię, ale wystarczyłoby trochę pociąć niektóre fragmenty. Cóż, trochę usunięto, ale nadal za mało. Bohaterowie dużo mówią, mało robią. W wielu scenach patrzą na siebie ponuro, rozbrzmiewa podniosła muzyka, a w tle błyszczy sztuczne tło.

Ja wiem, że Władca Pierścieni to epos. Ja wiem, że epos jest patetyczny, uroczysty i dumny. Ale rany julek, można zrobić tak, że ten patos będzie w sam raz, a nie przeciągnięty do granic możliwości. Każda znacząca wymiana zdań między bohaterami trwa zawsze o te trzy, cztery sekundy za długo. Tak samo każda dramatyczna scena. Weźmy na przykład ten moment, gdy w bitwie o Rogaty Gród nieoczekiwanie pojawia się Gandalf. Wjeżdża na koniu. Koń staje dęba. Koń macha kopytami trzy razy. Gandalf potrząsa swoją laską. Koń pomału opada na ziemię. Aragorn szepcze: „Gandalf…”. Gandalf jeszcze parę sekund patrzy na niego, lekko kiwa głową i dopiero wtedy oświadcza, że król Theoden walczy samotnie, i rusza do walki wraz z Éomerem. Władca Pierścieni jest zrobiony patetycznie do takiej przesady, że dziś budzi we mnie bardziej śmiech i znużenie niż zaangażowanie.

Sytuację pogarszają te nieszczęsne elfy. Pastwię się nad nimi i pastwię – ale naprawdę na to zasłużyły. Ich rozciągnięte głowy wyglądają tak, że dzieci powinny budzić się z krzykiem w nocy. Smętne romantyczne wstawki między Arweną a Aragornem wywoływały u mnie odruch wymiotny. Galadriela wygłaszała niezrozumiałe przemówienia i zachowywała się jak osoba, która należy szybciutko ubezwłasnowolnić. Na miejscu Froda nie czekałabym, co się stanie, tylko zrobiłabym w tył zwrot i zawinęłabym się z powrotem do Shire, niech sobie wariaci sami niosą ten cholerny pierścień. Elfom na plus mogę zaliczyć tylko to, że przydały się bardziej niż Gandalf we Władcy PierścieniHobbicie razem wziętych.

No okej, niech będzie, elfy nie są głównymi bohaterami. Frodo i Sam mają więcej scen… Tylko że dla odmiany Frodo przez dużą część trylogii jest kompletnie bezużyteczny – albo trzeba go ratować, albo mu odbija, albo trzeba go nieść, albo daje się zmanipulować, albo daje się pogryźć Szelobie. Spoooko, luuuzik, Sam ogarnie wszystko. Ta dynamika była widoczna już w książce, ale Peter Jackson jeszcze to uwypuklił. Niemniej Frodo to ten typ człowieka, który potyka się o swoje sznurówki, mając na nogach buty wsuwane. Nie wiem, co oni palili na tej naradzie u Elronda, że uznali Froda za hobbita na odpowiednim stanowisku, ale sądząc po zachowaniu Galadrieli, to faktycznie musi być mocny towar.

Na domiar złego te filmy się bardzo źle zestarzały. Wiem, że pierwsza część ma już dziewiętnaście lat – i co z tego? Park Jurajski ma dwadzieścia siedem (i trzydzieści milionów dolarów budżetu mniej, bo sprawdziłam) i do dziś właściwie nic tam nie wygląda źle. Za to jeśli ogląda się Władcę Pierścieni w 2020 roku, okazuje się, że to boli. Zgoda, Gollum i orki wyglądają nieźle, ale to trochę za mało, żeby mnie zachwycić.

Biorąc pod uwagę, że film nie może mnie porwać fabułą, bo zna ją chyba każdy, sądziłam, że porwie mnie wspaniałymi kadrami i stroną wizualną – na co też zwykle zwracam uwagę. Niestety i tutaj się zawiodłam. Liczyłam na dobre aktorstwo… I też przepadło. Bronią się Ian McKellen, Viggo Mortensen i Andy Serkis, reszta jest w najlepszym razie dobra, ale nie spektakularna.

Zdaję sobie sprawę z tego, że skrytykowałam właśnie filmy, które dla wielu stanowią nienaruszalną świętość – ale zachęcam gorąco wszystkie te osoby do zdystansowania się do trylogii Jacksona. Zachęcam do obejrzenia jej jeszcze raz, bez sentymentu, chłodnym, logicznym okiem. Okaże się wówczas, że to wielkie, ponadczasowe arcydzieło bardzo zestarzało się już dziś.